sobota, 31 grudnia 2016

Georgia O'Keeffe, 1979

And now the tempter whispers 'But you also
   Have the slave-owner's mind,
Would like to sleep on a mattress of easy profits,
   To snap your fingers or a whip and find
Servants or houris ready to wince and flatter
   And build with their degradation your self-esteem;
What you want is not a world of the free in function
   But a niche at the top, the skimmings of the cream.'
And I answer that that is largely so for habit makes me
   Think victory for one implies another's defeat,
That freedom means the power to order, and that in order
   To preserve the values dear to the elite
The elite must remain a few. It is so hard to imagine
   A world where the many would have their chance without
A fall in the standard of intellectual living
   And nothing left that the highbrow cared about.
Which fears must be suppressed. There is no reason for thinking
   That, if you give a chance to people to think or live,
The arts of thought or life will suffer and become rougher
   And not return more than you could ever give.
And now I relapse to sleep, to dreams perhaps and reaction
   Where I shall play play the gangster or the sheikh,
Kill for love of killing, make the world my sofa,
   Unzip the women and insult the meek.
Which fantasies no doubt are due to my private history,
   Matter for the analyst,
But the final cure is not in his past-dissecting fingers
   But in a future of action, the will and fist
Of those who abjure the luxury of self-pity
   And prefer to risk a movement without being sure
If movement would be better or worse in a hundred
   Years or a thousand when their heart is pure.
None of our hearts are pure, we always have mixed motives,
   Are self deceivers, but the worst of all
Deceits is to murmur 'Lord, I am not worthy'
   And, lying easy, turn your face to the wall.
But may I cure that habit, look up and outwards,
   And may my feet follow my wider glance
First no doubt to stumble, then to walk with the others
   And in the end - with time and luck - to dance.

Louis MacNeice, from Autumn Journal 

niedziela, 25 grudnia 2016

E. M. Delafield, Z pamiętnika prowincjonalnej pani - 7

"Compartment C, Car 293" painted in 1938 by Edward Hopper

16 grudnia.—Pogoda b. sztormowa, powodzie i wiele drzew pospadało pod niewygodnym kątem. Lady Boxe wpadła z wizytą oznajmiając, że wybiera się na południe Francji w przyszłym tygodniu, ponieważ Potrzebuje Słońca. Pyta, dlaczego ja się tam nie wybieram, i porównuje mnie do siedmiu nieszczęść, co, według mnie, jest zupełnie nie na miejscu i dość niemiłe, nawet jeżeli życzliwe w intencji.

Dlaczego po prostu nie wsiąść do pociągu, zapytuje Lady B., nie przejechać przez Francję i nie zanurzyć się w Błękicie Morza, Błękicie Nieba i Letnim Słońcu? Mogłabym odpowiedzieć dobitnie, ale nie robię tego, bo kwestie finansowe najwyraźniej nie pojawiły się na horyzoncie Lady B. (Ku pam.: Ciekawy temat do debaty w Instytucie kobiecym, coś w rodzaju Wyobraźnia nie do pogodzenia z Odziedziczoną Fortuną. Po przemyśleniu sprawy obawiam się, że to trend socjalistyczny.)

Odpowiadam Lady B. nieszczerze, że o wiele bardziej wolę Anglię, nawet w zimie. Błaga, żebym nie pozwoliła sobie popaść w zaściankowość.

Wyjście Lady B. popzedzone licznymi apelami, żebym jednak przemyślała sprawę południa Francji. Gwoli uprzejmości udaję (nieprzekonująco), że się waham i obiecuję zadzwonić do niej w razie, gdybym zmieniła zdanie.

(Pod rozwagę: Czy nie dałoby się wielu przypadków naszego mijania się z prawdą złożyć na karb nietaktownej natarczywości innych?)

17 grudnia, Londyn.—Jadę na zaproszenie kochanej Rose na dwudniowe przedświąteczne zakupy po dłuższej dyskusji z Robertem, który utrzymuje, że Wszystko da się równie dobrze załatwić za pośrednictwem poczty.

Wsiadam do wczesnego pociągu, żeby zyskać dodatkowe popołudnie. Mam ze sobą stary skórzany sakwojaż Roberta, mój własny tkany, mnóstwo chryzantem owiniętych w szary papier dla Rose, paczuszkę z kanapkami, torebkę, futro na wypadek zimna, książkę na podróż i tygodnik ilustrowany uprzejmie wręczony przez Mademoiselle na dworcu. (Pod rozwagę: nasuwa się pytanie: Czy dałoby się obejść bez części tych rzeczy, a jeśli tak, to bez której?)

Umieszczam własne rzeczy na półce i otwieram tygodnik ilustrowany z poczuciem ogromu wolnego czasu płynącym z niecodziennego braku domowych obowiązków.

Jakaś pani wchodzi do przedziału na pierwszym przystanku i zajmuje miejsce naprzeciwko. Ma eleganckie bagaże w umiarkowanych ilościach i oprawiony w czerwoną wytłaczaną skórę tomik Zycie Sir Edwarda Marshall-Hall, również nowiutki i bez stempli bibliotecznych. Co mi przypomina o Lady B. i uruchamia Kompleks Niższości.

Pozostałe miejsca zajmują starszy pan w gamaszach, nieokreślona osobniczka w kratę Burberry, i młodzieniec żywcem wyjęty z rysunków Arthura Wattsa. Młodzieniec przegląda numer Punch, i spędzam sporo czasu rozważając, czy są tam rysunki Arthura Wattsa i czy jest zaskoczony podobieństwem, a jeśli jest, to jak na to reaguje: ubolewaniem czy zadowoleniem.

Z tych bezwartościowych, aczkolwiek przyjemnych rozmyślań wyrywa mnie zamieszanie spowodowane przez starszego pana, który twierdzi, że może przysiąść, że na niego kapie. Wszyscy patrzą na sufit i pani w kratę robi mglistą uwagę na temat bliżej nieokreślonych „rur”, które „zawsze ciekną”. Ktoś inny wyskakuje z wariacką propozycją wyłączenia ogrzewania. Starszy pan odrzuca wszystkie wyjaśnienia i oznajmia, że kapie z półki. Wszyscy patrzymy z przerażeniem na chryzantemy dla Rose, z których miarowo spadają wielkie krople. Zdjęta wstydem, usuwam chryzantemy, przepraszam starszego pana i z powrotem siadam naprzeciwko majestatycznej nieznajomej, która nie nawet nie podnosi głowy od Sir E. Marshall-Hall i bardziej niż przedtym przypomina mi o Lady B.

(Ku pam.: Porozmawiać z Mademoiselle o tym, że wrzucenie kwiatów do wody tuż przed zapakowaniem to nadgorliwość)

Zagłębiłam się w tygodnik ilustrowany. Jestem poinformowana, że lord Toto Finch (na wklejce) popełnił sesję zdjęciową (w załączeniu) Najładniejszych Nóg w Los Angeles, należących do niezrównanej  Dziewczyny z Angielskich Sfer, bliskiej krewnej (a propos) słynnego wyścigowego arystokraty, ojca powszechnie znanych bliźniąt z Salonów (na odwrocie).

(Pod rozwagę: czy nasza prasa popularna schodzi na psy?)

Zwracam uwagę na opowiadanie, jednak zaprzestaję lektury po tym, jak, akurat gdy zaciekawiłam się, odesłano mnie na stronę XLVIIb, której za nic nie jestem w stanie zlokalizować. Zamiast tego zapoznaję się z propozycjami prezentów świątecznych. Pragnę prezentu, zapewnia mnie autorka, osobistego a zarazem stosownego, pięknego, a zarazem trwałego. Więc dlaczego nie wybrać ozdobionego emalią zestawu szczotek do włosów za 94 funty, 16 szylingów i 4 gwinei czy też serwisu kryształowego, dokładnej repliki staroangielskiego szkła rzeźbionego, w przystępnej cenie 34 funtów, 17 szylingów i 9 gwinei?

Dlaczego nie, w rzeczy samej?

Wzruszonam, że w dalszej części osobno wspomniano o Darczyńcy o Skromnych Środkach – aczkolwiek autorska definicja skromnych środków niezupełnie pokrywa się z moją własną. Niech oryginalność pomysłu – powiada autorka – doda charakteru drobnemu podarunkowi. Czyż rzesze moich przyjaciółek nie będą zachwycone propozycją kursu zabiegów pielęgnacyjnych (sześć za 5 gwinei) w Salonie Piękności Madam Dolly Varden na Picadilly na mój koszt?

To, że mogłabym złożyć taką propozycję naszej pani wikariuszowej, a tym bardziej to, że mogłaby ją przyjąć, wykracza poza moją imaginację, więc postanawiam, jak zwykle, ograniczyć się groszowym kalendarzem z widokiem zachodu słońca w górach.

(Z drugiej strony, oddaję się na chwilę czczej fantazji o tym, że sugeruję Lady B. przyjęcie ode mnie w charakterze eleganckiego i stosownego prezentu świątecznego Kursu Ćwiczeń dla Zrzucenia Wagi z towarzyszącym im Kojąco-Pzeciwzmarszczkowym Masażem Twarzy.)

Ćwiczenia imaginacji przerwane przybyciem pociągu do Londynu.

Zmuszonam wziąć taksówkę z dworca, głównie ze względu na chryzantemy (które nie komponują się za dobrze z dwoma sakwojażami i futrem na schodach ruchomych, do których i tak nie mam zaufania i upodobania, i jestem jeszcze bardziej narażona na spektakularną porażkę w Zejściu Ze Schodów Właściwą Nogą), ale po części ze względu na modną lokalizację mieszkania Rose, oddalonego o mile od jakiejkolwiek stacji metra.


Ciepło powitana przez kochaną Rosę, która wyraża się o chryzantemach z najwyższym uznaniem, powstrzymuję się od wzmianki o niefortunnym incydencie ze starszym panem w pociągu.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

E. M. Delafield, Z pamiętnika prowincjonalnej pani - 6



10 grudnia — Rano Robert skarży się na zbyt skromne śniadanie. Nie mam poczucia, że owsianka, jajecznica, tost, marmolada, biszkopt, chleb razowy i kawa dają ku temu stosowne podstawy, ale przyznaję, że owsianka jest nieco przypalona. Jakże nie przypomnieć sobie Jane Eyre w Lowood School na widok przypalonej owsianki, próbuję dygresji! Ta literacka wycieczka nie była udana. Robert sugeruje, żeby zawołać kucharkę; z największym trudem udaje mi się odwieść go od tego zgubnego pomysłu.

Otatecznie sama udaję się do kuchni w ramach codziennej wizytacji i poruszam temat przypalonej owsianki w sposób okrężny i z największą ostrożnością. Kucharka, zgodnie z oczekiwaniami, reaguje zaskoczeniem i niedowierzaniem, zapewniając zarazem, że to znów wina palnika. Dodaje również, że nowy garnek do gotowania w kąpieli wodnej, brytfanna do ryb i filiżanki dla pokoju dziecięcego są pilnie potrzebne. Na indagacje o ostatnio kupiony dziecięcy serwis herbaciany zaprezentowano mi jeden uchwyt bez filżanki, spodek w trzech kawałkach i filiżankę z półkolistym ubytkiem u brzegu (najwyraźniej odgyzionym). Czuję, że dalsze indagacje byłyby bolesne dla Mademoiselle. (Uwaga: nadzwyczajna wrażliwość nacji francuskiej czasem sprawia, że trudno mieć z nią do czynienia.)

Czytam Życie i Listy niedawno zmarłej dystyngowanej kobiety i uderza mnie, nie po raz pierwszy zresztą, jak bardzo różni się jej korespondencja od tejże kobiet mniej dystyngowanych. Co druga strona to glębokie i pełne uczuć listy znakomitości, epigramatyczne notki znajomych z kręgów literackich i politycznych, poetyckie dowody miłości i uwielbienia od męża i młodocianych pociech. Próba wyobrażenia sobie, że Robert pisze coś w tym stylu, gdybym miała (co małoprawdopodobne) osiągnąć status znakomitości, zakończyła się niepowodzeniem. Kochana Vicky jest również nieskora do przelewania swych uczuć (o ile je ma) na papier.

Z drugą pocztą nadszedł list od Robina. Jak zawsze sprawia mi wielką przyjemność, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że lakoniczne wiadomości o tym, że pewien – nieznany mi – chłopiec o imieniu Baggs dostał lanie, a Pan Gompshaw, nauczyciel przychodzący, nie pojawił się z racji Bólu Gardła, nie mogą pod żadnym względem dorównać rozbudowanym i barwnym epistolom otrzymywanym prawie codziennie przez przedmiot biografii, gdy tylko znajdzuje się poza domem.

Reszta poczty to rachunek z apteki (Ku pam.: zapytać Mademoiselle, dlaczego dwie tubki pasty do zębów Gibbsa w ciągu dziesięciu dni), niegramatyczna pocztówka od stroiciela pianin z zapowiedzią jutrzejszej wizyty i broszurka o Prawdziwej Abstynencji.

Nierówne rozłożenie darów Losu jest b. ciekawe. Chyba powinnam uwierzyć w reinkarnację. Przez pewien czas oglądam oczyma wyobraźni zupełnie odmieniony stan własnych spraw, w tym, poza innymi udoskonaleniami, całkowite wzajemne odwrócenie pozycji życiowych Lady B. i mojej.

(Pod rozwagę: Czy obmyślanie abstrakcyjnych spraw to zawsze strata czasu?)

11 grudnia.—Robert, nie odpuszczając tematu wczorajszego śniadania, mówi nagle: Dlaczego Nie Wędlina? na co odpowiadam z powagą, że wędlina jest zamówiona, ale nie pojawi się przed przyjazdem brata R. Williama z żoną na Święta. Robert autentycznie przerażony pyta, czy William i Angela pzyjeżdżają do nas na Święta? To absurdalne, bo zaproszenie wysłano przed kilkoma miesiącami na jego własną sugestię.

(W związku z tym pod rozwagę: Czy nie istnieje nieuzasadniony optymizm, wspólny całej ludzkości, prowadzący do fałszywego przekonania, że zobowiązania towarzyskie zaplanowane z odpowiednio dużym wyprzedzeniem nigdy się nie urzeczywistnią?)

Vicky i Mademoiselle wracają ze spaceru z biało-rudym kotkiem, utrzymując, że jest bezdomny i głodny. Vicky przynosi mleko i nie posiada się z zachwytu. Zgadzam się, żeby kotek został „na dziś”, ale czuję, że to oznaka słabości.

(Ku pam.: Przypomnieć jutro Vicky, że tata nie znosi kotów.) Mademoiselle robi się bardzo francuska na temat kotów w ogóle i jestem zmuszona ją upomnieć. Mademoiselle jest blessée, i cała trójka przenosi się do pokoju nauki.

12 grudnia—Robert mówi, że zatzymanie bezdomnego kota nie wchodzi w grę. Kuchenny kot, którego już mamy, w zupełności wystarczy. Stopniowo modyfikuje swoje stanowisko pod wpływem błagań Vicky. Teraz wszystko zależy od tego, czy to kocur czy kotka. Vicky i Mademoiselle deklarują pewność w tej materii i kotek już został ochrzczony Napoleonem. Uznaję, że nie jestem w stanie dyskutować na ten temat po francusku. Ogrodnik ma odmienny pogląd w sprawie płci, niż Vicky i Mademoiselle. Na skutek tego kotka przyłapana na zabawie ze starą piłką tenisową zostaje przemianowana na Helen Wills.

Uwaga Roberta, chyba szczęśliwie, skupia się na tajemniczych kłopotach z wodociągiem. Mówi, że taran się zatrzymał (To brzmi niemal biblijnie).

Daję Mademoiselle do zrozumienia, że nie należy zachęcać H. Wills do nieroztropnych wypraw na parter.

13 grudnia—Taran wznawia pracę. Helen Wills nadal z nami.

niedziela, 20 listopada 2016

Alegorie AoA

Jeżeli mówić o koncepcjach Junga w kontekście AoA Audena, to postacie bardzo pięknie układają się w koncepcję Się (Self) (nie podoba mi się sztuszne polskie "jaźń"): anima (Rosetta), animus (Emble), nieświadomość zbiorowa (collective unconscious) (Quant) i cień (shadow) (Malin). Pobawiłam się w dopasowywanie i zrobiłam tabelkę możliwych alegorii (barok to barok).


Ilustracja: trefniś z XV-wiecznego żydowskiego manuskryptu (Ulm).

QUANT
MALIN
ROSETTE
EMBLE
Earth / Ziemia
Fire / Ogień
Water / Woda
Air / Powietrze
Earth / Ziemia
Sun / Słońce
Moon / Księżyc
Star / Gwiazda
Forest / Las
Plain / Równina
River / Rzeka
Mountain / Góra
Hearing / Słuch
Touch / Dotyk
Smell / Węch
Vision / Wzrok
Evening / Wieczór
Autumn / Jesień
Day / Dzień
Summer / Lato
Night / Noc
Winter / Zima
Morning / Poranek
Spring / Wiosna
Nourishing / Odżywianie
Discharging / Wydalanie
Washing / Mycie
Sleep / Sen
Old age / Starość
Maturity / Dojrzałość
Childhood / Dzieciństwo
Ageless/Youth / Poza wiekiem/Młodość
Memory / Pamięć
Act / Działanie
Dream / Marzenie
Thought / Myśl
Common unconscious / Nieświadomość zbiorowa
Shadow / Cień
Anima
Animus

wtorek, 15 listopada 2016

Kwartet pokonanych

W libretcie Paula Bunyana z 1941 roku jest aria No 9 The blues: quartet of defeated (nawiązujący, swoją drogą, do Refugee blues), która jest doskonałym streszczeniem (czy raczej szkicem) wydanego po 6 latach Age of Anxiety.

[1, 2 and 4 men: 3 a woman]

1 Gold in the North came the blizzard to say
   I left my sweetheart at the break of day,
   The gold run out and my love grew grey.
       You don't know all, sir, you don't know all.

2 The West, said the sun, for enterprise,
   A bullet in Frisco put me wise,
   My last words were, 'God damn your eyes'.
       You don't know all, sir, you don't know all.

3 In Alabama my heart was full,
   Down the river bank I stole,
   The waters of grief went over my soul.
       You don't know all, sir, you don't know all.

4 In the streets of New York I was young and well
   I rode the market, the market fell,
   One morning I found myself in hell.
       I didn't know all, sir, I didn't know all.

ALL
   We didn't know all, sir, we didn't know all.

4 In the saloons I heaved a sigh
1 Lost in deserts of alkali I lay down to die
3 There's always a sorrow can get you down
2 All the world's whiskey can never drown,

ALL
   You don't know all, sir, you don't know all.

3 Some think they're strong, some think they're smart,
   Like butterflies they're pulled apart,
   America can break your heart.

ALL
   You don't know all, sir, you don't know all.

Tę czwórkę pokonanych nietrudno dopasować do postaci z AoA: 1 to Emble, 2 to Quant, 3 - oczywiście Rosetta i 4 - Malin.


Parę słów o znaczeniu imion w AoA.

Alan Jacobs we wstępie do kytycznego wydania AoA przedstawia sympatyczną teorię:
That each of the poem’s characters represents one of the Faculties is clear. Quant is Intuition; Malin, Thought; Rosetta, Feeling; Emble, Sensation. Their names indicate the connections more or less clearly. Malin is the most straightforward: malin, in familiar French usage, means “shrewd” or “knowing.” Quant suggests a quantum—an indivisible unit— and thus the Intuitive’s tendency to grasp ideas and situations as wholes. Emble calls forth “emblem,” and in the seventeenth century especially “emblem books” presented complex ideas in a single picture—that is, they made understanding possible through sight, one of the senses. Rosetta may refer to the rose and its association with love and therefore the heart, the site of feeling. (In “The Four Faculties” Feeling is a “nymph,” the only specifically female figure; that difference is made explicit in The Age of Anxiety.) 
                              ****
Jest jasne, że każda z postaci poematu reprezentuje jedną z funkcji świadomości [Jungiańskich]. Quant to intuicja, Malin - myślenie, Rosetta - uczucie, Emble - percepcja. Ich imiona wskazują na te powiązania mniej lub bardziej wyaźnie. W pzypadku Malina ten wiązek jest najwyraźniejszy: malin, w znanym francuskim użyciu, znacza "przebiegły" lub "znający". Quant sugeruje quantum, kwant - cząstkę niepodzielną - i to jest intuicyjna tendencja do postrzegania idei i sytuacji jako całości. Emble przywołuje emblemat, szczególnie siedemnastowieczne księgi emblematów przedstawiające złożone idee w jednym obrazie, zakładając, że rozumienie jest możliwe przez wzrok - jeden ze zmysłów. Rosetta może odnosić się do róży, kojarzącej się z miłością, czyli sercem, siedliskiem uczucia. (W Czterech Władzach uczucie to "nimfa", jedyna specyficznie kobieca figura, ta różnica jest wyrażona wprost w AoA).

która, według mnie, jest zbyt powierzchowna i mało spójna jak na Audena.

Mam własną ;)

Po pierwsze, wszystkie imiona da się konsekwentnie wyprowadzić z francuskiego: Malin to okeślenie złego (tego, od którego prosimy nas zbawić w modlitwie pańskiej), zresztą "znający" też się nada, jeżeli weźmieny poznanie w sensie biblijnym (włącznie z poznaniem dobra i zła przez Adama i Ewę), Emble - emblee - od razu, natychmiast (a w starofrancuzkim czasownik embler, oznaczający 'znienacka zabierać, porywać'), Quant to część (owszem, przecież drugą część ma w lustrze), Rosetta - odsyła, moim zdaniem, do egipskiej Rosetty, (i kamienia, na którym ten sam tekst został zapisany w trzech językach (ach, jakie pole do interpretacji...)).

No i zupełnie nie zgadzam się z przyporządkowaniem osób do władz. Wystarczy przeanalizować wypowiedzi wszystkich czterech postaci, dotyczące wojny (po pierwszym komunikacie radiowym), żeby przekonać się, że koncepcja Jacobsa nie sprawdza się.

Malin jest zdecydowanie percepcją, nawet powiedziałabym czuciem, zresztą jego kwestie są najbardziej "zmysłowe", na przykład powrót pilotów z bombardowania (można przypuszczać, Hiroshimy i Nagasaki):

... We watched others
Drop into death; dully we mourned each
Flare as it fell with a friend's lifetime,
While we hurried on to our home bases
To the safe smells and a sacrament
Of tea and toast.

Emble jest myśleniem. Skoro już został przywołany emblemat, to właśnie umysł tworzy symbole. Opis uderzenia torpedy i umierania marynarzy - beznamiętny, dokładny i szczegółowy raport, suchy zbiór faktów, aktorami w nim nie są ludzie, tylko nieożywione obiekty i zjawiska (oczy bolą, opary oleju duszą, fale odmawiają pomocy):

... Strained with gazing
Our eyes ached, and our ears as we slept
Kept their care for the crash that would turn
Our fears into fact. In the fourth watch
A torpedo struck on the port bow:
The blast killed many; the burning oil
Suffocated some; some in lifebelts
Floated upright till they froze to death;
The younger swam but the yielding waves
Denied help; they were not supported,
They swallowed and sank, ceased thereafter
To appear in public...

Rażąco nietrafione jest utożsamianie Rosetty z uczuciem. Rosetta widzi ("I see in my mind") wojnę jako serię zupełnie niewojennych i nie powiązanych ze sobą obrazów: "wirtuozi", grający duety przed sierotami i wdowami (nie mogę się pozbyć wrażenia, że to Britten z Menuhinem), polityczne sprawy załatwiane w tureckich łaźniach (konferencja w Teheranie?), nowy władca świata (towarzysz Stalin?) - to jest właśnie intuicja, zagmatwane wizje pytii.

Uczucie, empatię reprezentuje oczywiście Quant, który doskonale "wyobraża sobie" koszmary wojny, których nie doświadczył - ciała zabitych na drogach, w lasach, na polach i plażach, rannych w szpitalach, odpoczynek tych, którzy przeżyli:

... Survivors play
Cards in kitchens while candles flicker
And in blood-spattered barns bandaged men,
Their poor hands in a panic of need
Groping weakly for a gun-butt or
A friendly fist, are fetched off darkling.

I ostatnie (na dziś) spostrzeżenie: Rosetta to zdecydowanie Firbank.

piątek, 11 listopada 2016

E. M. Delafield, Z pamiętnika prowincjonalnej pani - 5


1 grudnia.—Telegram od kochanej Rose z wiadomością, że wyokrętuje się w Tilbury 10-ego. Nadany telegram zwrotny: witaj będę porcie Tilbury 10-ego. Mówię do Vicky, że jej chrzestna, moja najdroższa przyjaciółka, wraca do domu po trzech latach w Ameryce. Vicky mówi: "Czy będzie miała prezent dla mnie?" Zniesmaczona jej merkantylną postawą skarżę się Mademoiselle, która odpowiada: "Si la Sainte Vierge revenait sur la terre, madame, ce serait notre petite Vicky." Wcale się z tym nie zgadzam. Tym bardziej, że w innym humorze Mademoiselle jest pierwsza do nazywania Vicky "ce petit demon enrage".

(Pod rozw.: Czy łacińskie narody zawsze są tak szczere, jakimi chcemy ich widzieć?)

3 grudnia —Radiotelegram od kochanej Rose, ostatecznie wyokrętuje się w Plymouth 8-ego. Nadaję wiadomość zwrotną, witaj ponownie będę Plymouth.

Robert przybiera nieprzychylną postawę i mówi, że To Strata Czasu i Pieniędzy. Nie wiem, czy chodzi mu o telegramy czy o podróż na spotkanie statku, ale wolę nie dopytywać. Pojadę do Plymouth 7-ego. (Ku pam.: Spłacić książkę w spożywczym przed wyjazdem i powiedzieć właścicielowi, że pierniczki z ostatniej dostawy były za miękkie. Najpierw wyjaśnić, czy Ethel dobrze domyka puszkę.)

8 grudnia—Plymouth. Przybyłam wczoraj wieczór, okropny sztorm, statek opóźniony. Wielki niepokój na myśl o kochanej Rose prawdopodobnie cierpiącej na straszną chorobę morską. Wiatr wyje, hotel się trzęsie, deszcz całą noc chłosta w szyby. Pokój mi się nie podoba i przywodzi na myśl, że kogoś w nim zamordowano. Za tajemniczymi drzwiami w rogu niechybnie jest trup. Nie mogę spać, ponieważ przypominam sobie wszystkie kryminały z takim wątkiem. Ostatecznie otwieram tajemnicze drzwi i znajduję wielką szafę, ale bez śladów trupa. Wracam do łóżka.

Jeszcze gorszy sztorm rano, coraz większy niepokój o Rose, która niechybnie będzie musiała opuścić statek na noszach.

Idę do Biura Morskiego i jestem poinformowana, że mam stawić się na molo o dziesiątej. Po poprzednich doświadczeniach jestem zaopatrzona w futro, składane krzesełko i egzemplarz Tragedii amerykańskiej (jako że była to najgrubsza książka, jaką dałam radę znaleźć) i zajmuję pozycję na molu. Deszcz ustaje. Ludzie odwracają się i patrzą z zazdrością na moje krzesełko. Starsza pani co i rusz chwieje się na nogach więc powodowana wyrzutami sumienia oferuję jej krzesełko. Odpowiada: „Dziękuję, dziękuję, ale mój Daimler czeka przy wyjściu, mogę wsiśąć gdy tylko będę chciała."

Zniechęcona, powracam do Amerykańskiej tragedii

Lektura Amerykańskiej tragedii idzie opornie, ale nie przerywam jej przez kolejne dwie godziny, gdy policjant zawiadamia, że kuter ma zaraz wyruszyć do okrętu, jeżeli życzę sobie wejść na pokład. Dyslokuję własną osobę, krzesełko i Amerykańską tragedię na kuter. Czytam przez czterdzieści minut. (Ku pam.: Zapytać Rose, czy w Ameryce naprawdę tak jest.)

Następne półgodziny b.b. nieprzyjemne. Krzesełko wykazuje tendencję do przesuwania się po całym pokładzie i jestem zmuszona zaniechać lektury Amerykańskiej tragedii.

Sporo osób o żeglarskiej proweniencji przemieszcza się dookoła i patrzy na mnie. Jeden z nich pyta, czy jestem odporna na chorobę morską. Nie, nie jestem. Właśnie pokazuje się statek, właściwie nagle wynurza się z fal i wszędzie dyndają cumy. Akurat gdy dostrzegam Rose, potężne fale odrzucają kuter od burty okrętu.
Pocieszam się, że Rose najwyraźniej nie potrzebuje noszy do opuszczenia pokładu, jednak wkrótce zaczynam obawiać się, czy nasze role nie odwrócą się.  

Bardziej falowo, cumowo i ogólne zamieszanie.

Rejteruję się na kzesełko, ale nie mam sił zmagać się z Amerykańską tragedią. Pan w sztormiaku mówi do mnie Niech Panienka Usunie się z Przejścia.

Usuwam własną osobę, krzesełko i Amerykańską tragedię w inny kąt. Pan w gumiakach mówi, że jeśli zostanę tu, to może Źle Się Skończyć.

Kolejna przeprowadzka własnej osoby, krzesełka, Amerykańskiej tragedii. Jedyna pociecha, że zostałam nazwana „Panienką".

Co i rusz dostrzegam Rose pod dziwnymi kątami, bo kuter rzuca się wte i wewte. Ostatecznie pojawia się trap i dostaję się na statek wraz z krzesełkiem i Amerykańską tragedią. Za późno zdaję sobie sprawę, że krzesełko wraz z Amerykańską tragedią mogły równie dobrze pozostać na miejscu.

Kochana Rose bardzo docenia wysiłek związany z przybyciem na jej spotkanie, ale oznajmia, że jest całkiem odporna na chorobę morską i spokojnie przespała cały wczorajszy sztorm. Usiłuję nie czuć się tym pokrzywdzona.

9 grudnia.—Rose gości u nas dwa dni przed wyjazdem do Londynu. Mówi, że W Amerykańskich Domach Zawsze Jest Ciepło, co irytuje Roberta, który mówi na to, że Wszystkie Amerykańskie Domy są Mocno Przegrzane i Nieznośnie Duszne. Nie sposób nie czuć, że to miałoby większą wagę, gdyby Robert choć raz był w Ameryce. Rose także mocno podkreśla sprawność Amerykańskiej Służby Telefonicznej i ciągle prosi o szklankę zimnej wody do śniadania, czego Robert nie pochwala.

Pod innymi względami kochana Rose wcale się nie zmieniła i oferuje mi nocleg w jej mieszkaniu na West-Endzie, gdy tylko będę chciała wybrać się do Londynu. Przyjmuję z wdzięcznością. (N.B. Jaki kontrast w porównaniu z przyjaciółką z lat szkolnych Cissie Crabbe, z kawalerką i prymusem w Norwich! Ale nie chciałabym myśleć o sobie, że jestem snobką.)


Za poradą Rose przynoszę donice z cebulkami z piwnicy i ustawiam je w salonie. Kilka z nich jest doskonale widocznych, ale nie wyglądają na całkiem zdrowe. Rose myśli, że to przez zbyt obfite podlewanie. Jeśli tak, to wyłączna wina Cissie Crabbe. (Ku pam.: Albo przenieść donice z cebulkami na piętro, albo kazać Ethel zaprowadzać Lady Boxe, gdyby przyszła z wizytą, na werandę. Po prostu nie mogę wchodzić z nią w dalszą dyskusję o cebulkach.)

środa, 9 listopada 2016

Ambition, Distraction, Uglification and Derision

Ten wiersz Brodskiego został przytozony przez kogoś z okazji amerykańskich wyborów, ale zamieszczam go tu z czystego zachwytu. Jak każdy dobry wiersz, jest wielopłaszczyznowy i wielopoziomowy. I na którymś poziomie jest Bóg ojciec siedzący pod drzewem poznania dobra i zła w Edenie i zapowiedź wcielenia i krzyża. I badzo ludzki (właściwie, męski) sposób tworzenia - mnożenie (i stąd lustro, którego nie zabierzesz do grobu) i niewiedza i strach, co z tego pozostanie, i czy pozostanie cokolwiek (ach, te plemniki... zmazy nocne... words, words, words...).
A epigraf niech będzie z "Alicji w Krainie Czarów":
"Ah! Then yours wasn't a really good school," said the Mock Turtle in a tone of great relief. "Now, at ours, they had, at the end of the bill, 'French, music and washing - extra'."
"You couldn't have wanted it much," said Alice; "living at the bottom of the sea."
"I couldn't afford to learn it," said the Mock Turtle with a sigh. "I only took the regular course."
"What was it?" inquired Alice.
"Reeling and Writhing, of course, to begin with," the Mock Turtle replied; "and then the different branches of Arithmetic - Ambition, Distraction, Uglification and Derision."
"I never heard of 'Uglification'," Alice ventured to say. "What is it?"
The Gryphon lifted up both its paws in surprise. "Never heard of uglifying!" - it exclaimed. "You know what to beautify is, I suppose"
"Yes," said Alice doubtfully: "It means - to-make-anything-prettier."
"Well, then," the Gryphon went on, "if you don't know what to uglify is, you are a simpleton."

Ветреный летний день.
Прижавшееся к стене
дерево и его тень.
И тень интересней мне.
Тропа, получив плетей,
убегает к пруду.
Я смотрю на детей,
бегающих в саду.
II
Свирепость их резвых игр,
их безутешный плач
смутили б грядущий мир,
если бы он был зряч.
Но порок слепоты
время приобрело
в результате лапты,
в которую нам везло.
III
Остекленелый кирпич
царапает голубой
купол как паралич
нашей мечты собой
пространство одушевить;
внешность этих громад
может вас пришибить,
мозгу поставить мат.
IV
Новый пчелиный рой
эти улья займет,
производя живой,
электрический мед.
Дети вытеснят нас
в пригородные сады
памяти -- тешить глаз
формами пустоты.
V
Природа научит их
тому, что сама в нужде
зазубрила, как стих:
времени и т. д.
Они снабдят цифру "100"
завитками плюща,
если не вечность, то
постоянство ища.
VI
Ежедневная ложь
и жужжание мух
будут им невтерпеж,
но разовьют их слух.
Зуб отличит им медь
от серебра. Листва
их научит шуметь
голосом большинства.
VII
После нас -- не потоп,
где довольно весла,
но наважденье толп,
множественного числа.
Пусть торжество икры
над рыбой еще не грех,
но ангелы -- не комары,
и их не хватит на всех.
VIII
Ветреный летний день.
Запахи нечистот
затмевают сирень.
Брюзжа, я брюзжу как тот,
кому застать повезло
уходящий во тьму
мир, где, делая зло,
мы знали еще -- кому.
IX
Ветреный летний день.
Сад. Отдаленный рев
полицейских сирен,
как грядущее слов.
Птицы клюют из урн
мусор взамен пшена.
Голова, как Сатурн,
болью окружена.
X
Чем искреннее певец,
тем все реже, увы,
давешний бубенец
вибрирует от любви.
Пробовавшая огонь,
трогавшая топор,
сильно вспотев, ладонь
не потреплет вихор.
XI
Это -- не страх ножа
или новых тенет,
но того рубежа,
за каковым нас нет.
Так способен Луны
снимок насторожить:
жизнь как меру длины
не к чему приложить.
XII
Тысячелетье и век
сами идут к концу,
чтоб никто не прибег
к бомбе или к свинцу.
Дело столь многих рук
гибнет не от меча,
но от дешевых брюк,
скинутых сгоряча.
XIII
Будущее черно,
но от людей, а не
оттого, что оно
черным кажется мне.
Как бы беря взаймы,
дети уже сейчас
видят не то, что мы;
безусловно не нас.
XIV
Взор их неуловим.
Жилистый сорванец,
уличный херувим,
впившийся в леденец,
из рогатки в саду
целясь по воробью,
не думает -- "попаду",
но убежден -- "убью".
XV
Всякая зоркость суть
знак сиротства вещей,
не получивших грудь.
Апофеоз прыщей
вооружен зрачком,
вписываясь в чей круг,
видимый мир -- ничком
и стоймя -- близорук.
XVI
Данный эффект -- порок
только пространства, впрок
не запасшего клок.
Так глядит в потолок
падающий в кровать;
либо -- лишенный сна --
он же, чего скрывать,
забирается на.
XVII
Эта песнь без конца
есть результат родства,
серенада отца,
ария меньшинства,
петая сумме тел,
в просторечьи -- толпе,
наводнившей партер
под занавес и т. п.
XVIII
Ветреный летний день.
Детская беготня.
Дерево и его тень,
упавшая на меня.
Рваные хлопья туч.
Звонкий от оплеух
пруд. И отвесный луч
-- как липучка для мух.
XIX
Впитывая свой сок,
пачкая куст, тетрадь,
множась, точно песок,
в который легко играть,
дети смотрят в ту даль,
куда, точно грош в горсти,
зеркало, что Стендаль
брал с собой, не внести.
XX
Наши развив черты,
ухватки и голоса
(знак большой нищеты
природы на чудеса),
выпятив челюсть, зоб,
дети их исказят
собственной злостью -- чтоб
не отступить назад.
XXI
Так двигаются вперед,
за горизонт, за грань.
Так, продолжая род,
предает себя ткань.
Так, подмешавши дробь
в ноль, в лейкоциты -- грязь,
предает себя кровь,
свертыванья страшась.
XXII
В этом и есть, видать,
роль материи во
времени -- передать
все во власть ничего,
чтоб заселить верто-
град голубой мечты,
разменявши ничто
на собственные черты.
XXIII
Так в пустыне шатру
слышится тамбурин.
Так впопыхах икру
мечут в ультрамарин.
Так марают листы
запятая, словцо.
Так говорят "лишь ты",
заглядывая в лицо.

poniedziałek, 7 listopada 2016

E. M. Delafield, Z pamiętnika prowincjonalnej pani - 4

Źródło zdjęcia

25 listopada.— Rano idę obciąć włosy i zrobić manikiur z okazji kolacji u Lady B. Przydałyby się nowe wieczorowe pończochy, jednak przygnębiające doniesienia z Banku, wciąż utrzymujące, że jestem na minusie, powstrzymują mnie, do tego raczej nieprzyjemnie sformułowany list od Panów Frippy’ego i Colemana z żądaniem zapłaty zaległości listem zwrotnym. Postanawiam nie wspominać o tym Robertowi, ponieważ wczoraj przyszedł rachunek za węgiel, a także przypomnienie o zaległym podatku, więc odpisuję kulturalnie panom F. i C., że czek zostanie przesłany w najbliższych dniach (może pomyślą, że zawieruszyła mi się książeczka czekowa.)

Czarna suknia ze złotem została przerobiona przez Mademoiselle bardzo zadowalająco, ale muszę pięć razy układać włosy, bo fala źle leży. Robert niefortunnie wchodzi w chwili, gdy używam nowej, bardzo drogiej szminki, i mocno nie pochwala efektu.

(Pod rozwagę: Czy częstsze pobyty Roberta w Londynie, gdyby udało się go do tego nakłonić, wpłynęłyby na liberalizację jego poglądów w tej sprawie?)

Wyrażam przekonanie, że się spóźnimy, ponieważ Robert ma problemy z uruchomieniem samochodu, ale Robert odmawia agitacji. Zmuszonam dodać, że dalsze wydarzenia usprawiedliwiają jego postawę, ponieważ zjawiamy się za wcześnie, nawet zanim Lady B schodzi na dół. Naliczyłam co najmniej tuzin hiacyntów wschodnich w wazonach w całym salonie (z pewnością wyhodowane przez jednego z ogrodników, cokolwiek powie Lady B. Postanawiam nie robić żadnych uwag na ich temat, ale wiem, że to nieuprzejme.)

Lady B. schodzi ubrana w srebrną koronkową kreację prawie zamiatającą podłogę, z nową linią talii. Mniejsza o to, czy jest na miejscu, czy nie, ale sprawia, że wszystkie inne suknie wyglądają przy niej staroświecko.

Oprócz nas jest jeszcze dziewięć osób, większość z nich gości w domu gospodarzy. Nikt nikogo nie przedstawia. Zgaduję, że pani w czymś w rodzaju niebieskiego arrasu  popełniła Symfonię na trzy płcie.

Akurat gdy zawołano do kolacji Lady B. mruknęła do mnie: "Posadziłam panią przy Sir Williamie. Jest zainteresowany wodociągami, wie pani, i pomyślałam, że pani z chęcią porozmawia z nim o miejscowych warunkach."

Ku memu zaskoczeniu Sir W. z miejsca przechodzi do kwestii Regulacji Narodzin. Nie umiem powiedzieć, dlaczego i w jaki sposób ten temat wypłynął, ale zdecydowanie wolę to od wodociągów. Naprzeciwko siedzi Robert przy Symfonii na trzy płcie. Mam nadzieję, że się dobrze bawi.

Rozmowa staje się ogólna. Wszyscy (oprócz Roberta) rozmawiają o książkach. Wszyscy mówimy, (a) że przeczytaliśmy Dobrych towarzyszy, (b) że to bardzo długa książka, (c) że została wybrana na Książkę Miesiąca Klubu w Ameryce i musi się sprzedawać w ogromnych nakładach, i (d) że Sprzedaż w Ameryce jest tym Co Się Naprawdę Liczy. Następnie przechodzimy do Orkanu na Jamajce  i mówimy (a) że to dość krótka książka, (b) że jesteśmy nią zniesmaczeni – lub, przeciwnie, zachwyceni – i (c) że Dzieci naprawdę takie . W tym momencie ujawnia się mniejszość, która Nie Może Uwierzyć, że są takie dzieci na Świecie, które mogłyby nie zauważyć zniknięcia Johna. Może zgodzić się na wszystko inne, ale na to nie. Dyskusja jest bardzo ożywiona. Rozmawiam z młodzieńcem w rogowych oprawkach po mojej lewej stronie o Jamajce, gdzie żadne z nas nie było. To prowadzi – nie wiem, w jaki sposób – do polowania na jeleni i ostatecznie do homeopatii. (Ku pam.: To ciekawe, jeśli czas pozwoli, prześledzić ciąg myśli prowadzący od jednego tematu do drugiego. Druga, i bardzo niepokojąca idea: być może taki ciąg myśli nie istnieje.) Właśnie zaczynamy wymieniać poglądy na temat hodowli ogórków w cieplarniach, gdy Lady B. wstaje zza stołu.

Idziemy do salonu i wszystkie wołamy, jak dobrze zobaczyć ogień w kominku. Pokój jest b. zimny. (Pod rozwagę: Czy to dobre dla cebulek?) Pani w niebieskim arrasie rozpina włosy, które, jak mówi, zapuszcza, i upina je z powrotem. Rozmowa schodzi na fryzury. Przygnębiona, odkrywam, że cały świat, poza mną, znów zapuścił lub zapuszcza włosy. Lady B. mówi, że Obecnie nigdzie już nie zobaczysz Odwróconego Boba, ani w Londynie, ani w Paryżu, ani w Nowym Yorku. Niedorzeczne.

W trakcie wieczoru odkrywam, że niebieski arras nie ma nic wspólnego z literaturą, a jest Państwowym Inspektorem Sanitarnym, natomiast autorem Symfonii na trzy płcie jest blady młodzieniec w rogowych oprawkach. Lady B. pyta, Czy naprowadziłam go na temat perwersji, zawsze mówi o tym tak zajmująco. Odpowiadam wymijająco.

Mężczyźni wchodzą i wszyscy udają się do sali bilardowej (akurat gdy w salonie zrobiło się trochę cieplej), gdzie Lady B. inauguruje nieprzyjemną grę zręcznościową z bilami, wymagającą posiadania Prostego Oka, którego większość z nas nie posiada. Robert radzi sobie świetnie. Podbudowana czuję, że to o wiele bardziej satysfakcjonujący sposób wyróżnienia się niż autorstwo Symfonii na trzy płcie.

Gratuluję Robertowi w drodze do domu, ale odpowiedzi brak.

26 listopada—Robert przy śniadaniu mówi, że już nie jesteśmy tacy młodzi, żeby zarywać noce.

Frippy i Coleman żałują, że nie mogą pozwolić na ujemne saldo na rachunku, i uprzejmie proszą o czek zwrotny, w przeciwnym razie będą zmuszeni, z największą przykrością, podjąć Dalsze Kroki. Napisałam do Banku z prośbą o przeniesienie sześciu funtów, trzynastu szylingów i dziesięciu pensów z rachunku depozytowego na bieżący. (W ten sposób zostają trzy funty, siedem szylingów i dwa pensy, żeby utrzymać rachunek depozytowy.) Postanawiam przesunąć płatność za dostawy mleka na następny miesiąc i zapłacić zaliczkę za czyszczenie zamiast pełnego rachunku. Dzięki temu mogę wysłać do F. i C. czek z odroczoną datą realizacji od 1 grudnia, kiedy wpłynie utrzymanie. Niestabilność finansowa jest b. wymagająca.


28 listopada—Potwierdzenie od F. i C. z zapewnieniem, że nadal są do moich usług – ale ewidentnie nie zdają sobie sprawy, ile wysiłku kosztowało mnie wyprostowanie spraw z nimi.


niedziela, 6 listopada 2016

E. M. Delafield, Z pamiętnika prowincjonalnej pani - 3


15 listopada —Robert zauważa brak chodnika i nalega, że musi mieć go z powotem. Więc zwacam chodnik do przebieralni i przenoszę do pokoju gościnnego pospolity farbowany chodniczek z pokoju niani. Mademoiselle jest tym urażona i mówi do Vicky, która powtarza to mnie, że w tym kraju czuje się traktowana jak robak.

17 listopada— Kochana przyjaciółka z lat szkolnych Cissie Crabbe ma przybyć pociągiem o trzeciej po południu. Poinformowany o tym Robert mówi, że to bardzo niefortunny termin ze względu na zebranie rady parafialnej, ale ostatecznie zgadza się opuścić zebranie. Wzruszonam. Niestety, tuż po jego wyjeździe nadchodzi telegram, że droga przyjaciółka z lat szkolnych spóźniła się na pociąg i przybędzie najwcześniej o siódmej. To oznacza przesunięcie kolacji na ósmą, czego nie pochwali kucharka. Nie mogę przekazać tej wiadomości do kuchni z Ethelą, bo ma wychodne, więc zmuszonam zakomunikować to osobiście. Kucharka nie jest zachwycona. Robert wraca z dworca, również niezachwycony.  Mademoiselle nie wiedzieć czemu mówi "Il ne manquait que ca!" (Ten komentarz jest kompletnie nie na miejscu, bowiem nieobecność Cissie Crabbe nie dotyczy jej w żaden sposób. Nieraz myślałam, że Francuzkom brak taktu.)

Ethel wraca 10 minut spóźniona i pyta, czy ma napalić w pokoju gościnnym. Mówię nie, nie jest aż tak zimno, rozumiejąc przez to, że Cissie właśnie straciła w moich oczach prawo do korzystania z luksusów. Reflektuję się, że to niegodna postawa i palę w kominku sama. Dymi.

Robert woła z parteru z zapytaniem, Skąd Ten Dym. Odkrzykuję z piętra, że to Nic Takiego. Robert wchodzi na piętro, otwiera okno, zamyka drzwi i mówi: Teraz Będzie W Porządku. Nieradam stwierdzić, że z otwartym oknem pokój się wyziębi.

Gram w grę planszową z Vicky w salonie.

Robert czyta Times i przysypia, jednak budzi się w sam raz by po raz dugi wyruszyć na dworzec. Dzięki niebom tym razem wraca z Cissie Crabbe, znacznie tęższą niż kiedyś, która kilkakrotnie powtarza, że chyba obydwie bardzo się zmieniłyśmy, co według mnie jest zbędne.

Zaprowadzam Cissie na piętro – pokój gościnny jest jak chłodnia z racji otwartego okna i kominek wciąż dymi, aczkolwiek mniej – mówi, że pokój jest cudny, toteż wychodzę zachęcając, żeby nie wahała się dzwonić, gdyby czegoś potrzebowała (Ku pamięci: powiedzieć Etheli, że ma odpowiadać na dzwonek z gościnnego, o ile będzie dzwonił – liczę, że nie.)

Przebierając się do kolacji pytam Roberta, co myśli o Cissie. Mówi, że zbyt krótko ją zna, żeby wydawać sądy. Pytam, czy uważa ją za ładną. Mówi, że nie myślał o tym. Pytam, o czym rozmawiali po drodze z dworca. Twierdzi, że nie pamięta.

19 listopada— Ostatnie dwa dni bardzo, bardzo męczące, ponieważ niespodziewanie okazało się, że Cissie Crabbe jest na ścisłej diecie. Przez to Robert nabrał do niej awersji. Kompletny brak możliwości szybkiego sprowadzenia soczewicy i cytryn nader komplikuje prowadzenie gospodarstwa. Mademoiselle w środku lunchu nalega na omówienie spraw dietetycznych, wołając kilkakrotnie: "Ah, mon doux St. Joseph!", co uważam za profanację i upraszam, żeby więcej tak nie mówiła.

Radzę się Cissie w sprawie cebulek, które wyglądają jak gdyby nawiedziły je myszy. Doradza Obfite Podlewanie i opowiada mi o swoich cebulkach w Norwich. Zniechęconam.

Robię Obfite Podlewanie cebulek (skutkujące częściowym zalaniem podłogi strychu i schodów pod nią) i znoszę połowę z nich do piwnicy, bo Cissie Crabbe mówi, że na strychu jest zaduch.

Wizyta pani wikariuszowej popołudniu. Mówi, że ktoś z jej znajomych ma rodzinę w okolicach Norwich, ale nie pamięta ich nazwiska. Cissie Crabbe odpowiada, że gdybyśmy znały nazwisko, mogłoby się okazać, że słyszała o nich lub nawet ich poznała. Zgadzamy się, że świat jest mały. Rozmowa schodzi na Rivierę, nowy krój talii, próby chóru, kwestię służby i Ramsaya MacDonalda.

22 listopada.—Cissie Crabbe wyjeżdża. Bardzo serdecznie zaprasza mnie w odwiedziny do niej do Norwich (gdzie, jak już mi mówiła, mieszka w kawalerce z dwoma kotami i gotuje sobie soczewicę na prymusie). Odpowiadam Tak, z przyjemnością. Rozstajemy się wylewnie.

Przez cały ranek odpowiadam na listy, które musiałam zaniedbać podczas wizyty Cissie.

Zaproszenie od lady Boxe dla nas na kolację i spotkanie z dystyngowanym literackim towarzystwem bawiącym u niej, w tym z  autorem Symfonii na trzy płcie. Nie decyduję się odpisać, że po raz pierwszy słyszę o Symfonii na trzy płcie, więc po prostu akceptuję zaproszenie. Pytam o Symfonię na trzy płcie w bibliotece, pełna wątpliwości. Całkiem uzasadnionych, wnioskując z tonu, jakim pani Jones odpowiada, że nie ma takiej książki na stanie i nigdy nie było.

Pytam Roberta czy według niego mam założyć suknię w granacie czy w czerni ze złotem do Lady B. Mówi, że obydwie ujdą. Pytam, czy pamięta, którą zakładałam poprzednim razem. Nie pamięta. Mademoiselle twierdzi, że granatową i proponuje drobną przeróbkę czarnej ze złotem, która zmieni ją nie do poznania. Przystaję na to, więc odcina wielkie kawałki materiału z tyłu. Mówię: "Pas trop décolletée,", na co rozsądnie odpowiada: "Je comprends, Madame ne desire pas se voir nue au salon."

(Pod rozwagę: Czy Francuzi czasem nie wyrażają się dziwnie i czy to nie odbije się niekorzystnie na Vicky?)

Mówię Robertowi o dystyngowanym literackim towarzystwie, z pominięciem Symfonii na trzy płcie. Odpowiedzi brak.
Postanowiłam z całą stanowczością, że jeżeli Lady B. przedstawi nas dystyngowanemu literackiemu towarzystwu, czy komukolwiek, jako Naszego Agenta i Panią Agentową, od razu opuszczę jej dom.

Mówię o tym Robertowi. Odpowiedzi brak. (Ku pam.: Wystawić wieczorowe buty przez okno, żeby sprawdzić, czy świeże powietrze usunie zapach benzyny.)