wtorek, 26 grudnia 2017

E. M. Delafield - Z pamiętnika prowincjonalnej pani - 9


1 stycznia 1930.—Wydajemy własne przyjęcie dla dzieci. Bardzo, bardzo męczące przedsięwzięcie dodatkowo skomplikowane burzową pogodą, przez co połowa gości nie dotarła, na domiar złego byłam nękana obawą co do przybycia magika.

Postanawiam podać dzieciom herbatę w jadalni, a dorosłym w gabinecie i zwolnić bawialnię dla zabaw i pokazu magika. Pomniejsze meble z bawialni trafiły do mojej sypialni, gdzie bez przerwy na nie wpadam. Donice z cebulkami przeszkadzały wszystkim, więc zostały usunięte na gzymsy okienne, co Mademoiselle skomentowała: "Tiens! ça fait un drôle d'effet, ces malheureux petits brins de verdure!" Ten opis wcale mi się nie podoba.

Dzieci z najbliższej plebanii zjawiły się za wcześnie, więc zostały zaprowadzone do świecącej pustkami bawialni. Wejście Vicky w nowej odświętnej zielonej sukience z czterema balonami uratowało sytuację.

(Pod rozwagę: Jaki jest powód tego, że rodziny duchownych zawsze są niepunktualne, zjawiając się albo jako pierwsze, albo jako ostatnie na każde zgromadzenie, na które są proszone?)

Uderza mnie rozmaitość zachowań prezentowanych przez matki, niektóre są tak pomocne w organizacji zabaw i zgłaszaniu pomysłów, inne po prostu siedzą bezczynnie. (N.B. Gwoli dokładności muszę raczej powiedzieć „stoją bezczynnie”, bo krzeseł szybko zabrakło). Zawsze, gdy to możliwe, staram się wysyłać Robina i Vicky na przyjęcia samych, ponieważ dzieci bez rodziców są o wiele bardziej pożądane z punktu widzenia gospodarzy. Mam pewne trudności w powadzeniu zabawy „Jawor, jawor, jaworowi ludzie”, ponieważ usiłuję równocześnie udawać inteligentne zainteresowanie uwagami jednej z wizytujących matek na temat wystawy malarstwa włoskiego w Burlington House. Przyłapuję się na tym, że wyrażam nader pochlebne zdanie o obrazach, których tak naprawdę wcale nie widziałam. Zdaję sobie sprawę, że należy to jak najszybciej sprostować, jednak tego nie robię i nieuchronnie popadam w zupełnie niezamierzoną sieć kłamstw. Powinnam rozważyć, jak dalece jestem moralnie odpowiedzialna za taki stan rzeczy, ale nie mam czasu.

Herbata wypadła dobrze. Mademoiselle urzędowała w jadalni, ja w gabinecie. Robert i samotny starszy ojciec (bardziej podobny do dziadka) stali w drzwiach i rozmawiali o polowaniu i o ostatniej elekcji generalnej w przerwach między podawaniem herbaty.

Magik przybył późno, ale miał duże powodzenie u dzieci. Na koniec są prezenty wyjmowane z kosza z trocinami, z którego więcej trocin wysypało się na dywan, dziecięce ubrania i rozleciało się po całym domu, niż pierwotnie do niego nasypano. To dziwne, ale zauważyłam podobny fenomen wcześniej.

Goście rozchodzą się między siódmą a wpół do ósmej i Robin wypuszcza Helen Wills i psa, które były zamknięte ze względu na petardy, z czego nie były zadowolone.

Robert i ja spędziliśmy wieczór pomagając służącym przywrócić porządek i próbując przypomnieć sobie, do jakich bezpiecznych miejsc odstawiliśmy popielniczki, zegary, ozdoby i atrament.

3 stycznia.—Polowanie z psami w wiosce. Robert zgadza się zabrać Vicky na kucyku. idę z Robinem i Mademoiselle do urzędu pocztowego zobaczyć, jak wyrusza polowanie; Robin przez cały czas papla o Oliverze Twiscie, nie wspominając słowem o polowaniu od początku do końca, i patrzy na konie, psy i myśliwych z jednakową obojętnością. Jestem pod wrażeniem jego odporności na wpływy zewnętrzne, ale czuję, że za tym może kryć się głębokie Freudowskie znaczenie. Czuję także, że Robert miałby o tym zupełnie odmienne zdanie.

Pokaźna liczba spotkanych polujących sąsiadów mówi do Robina: „Nie jesteś konno?”, co brzmi naprawdę bezsensownie, i pyta mnie, czy ostatnio straciliśmy dużo drzew nie czekając na odpowiedź, ponieważ tak naprawdę chcą mówić o tym, ile drzew stracili oni sami.

Mademoiselle patrzy na psy myśliwskie i mówi: "Ah, ces bons chiens!"; podziwia także konie: "quelles bêtes superbes"—ale rozsądnie trzyma się z dala od pierwszych i drugich, w czym idę za jej przykładem.

Vicky wygląda ślicznie na kucyku więc jako matka otrzymuję komplementy, które przyjmuję lekko z odcieniem niedowierzania, żeby pokazać, że jestem nowoczesna i nie robię zbytniego zamieszania wokół dzieci.

Polowanie wyrusza, Mademoiselle zauważa: "Voilà bien le sport anglais!", Robin mówi: "Czy możemy już iść do domu?" i je czekoladę. Wracamy do domu; piszę zamówienie do domów towarowych, kartkę do masarza, dwa listy w sprawach Instytutu kobiecego, jeden list w sprawie harcerek, notkę do dentysty z prośbą o umówienie na wizytę w przyszłym tygodniu oraz robię notatkę w terminarzu, że muszę złożyć wizytę pani Somers w Grange.

Jestem przerażona i nie mogę uwierzyć, że to wszystko zajęło mi cały poranek.

Robert i Vicky wracają późno, Vicky jest oblepiona błotem od stóp do głów, ale poza tym w zupełnym porządku. Mademoiselle zabiera ją i więcej nie mówi o le sport anglais.


4 stycznia.—Piękny dzień, powietrze bardzo łagodne, co podpowiada mi, że można śmiało liczyć na to, że pani Somers będzie na spacerze, więc udaję się z wizytą do Grange. Przeciwnie, jest w domu. Znajduję ją w bawialni, jest ubrana we wzorzystą aksamitną sukienkę, która, jak natychmiast pomyślałam, wyglądałaby ślicznie na mnie. Nic nie wskazuje na Pszczoły w pobliżu, ale szykuję się do inteligentnego zapytania o nie, gdy pani Somers niespodziewanie mówi, że jej Matka jest tu i zna moją przyjaciółkę z lat szkolnych Cissie Crabbe, która mówi, że jestem taka zabawna. Matka wchodzi —ma bardzo elegancką marsylską ondulację—(nie mogę wyobrazić sobie, gdzie mogła się ufryzować, chyba że dopiero co wróciła z Londynu)—i ogólne rozeznanie, jak należy ubierać się na wsi. Została mi przedstawiona —jej nazwisko brzmi zupełnie jak Eggchalk, ale nie sądzę, że jest to możliwe —i mówi, że zna moją przyjaciółkę z lat szkolnych pannę Crabbe, w Norwich, i dużo słyszała o tym, jak bardzo, jestem zabawna. Jestem kompletnie sparaliżowana i nie znajduję nic innego do powiedzenia poza uwagą, że pogoda ostatnio była dość gwałtowna. Wychodzę jak najszybciej.

sobota, 9 grudnia 2017

Spełniło się moje marzenie (wspólne zapewne wielu czytelnikom Josifa Bodskiego) i - dzięki projektowi Eshkolot pt. Shakespeare in the Ghetto - znalazłam się w grudniu w Wenecji.

Zamieszczę tu tylko dwa zdjęcia.

Pierwsze z Nabrzeża Zatterego (dawniej Nieuleczalnie chorych; pod nazwą "Nabzeże Nieuleczalnie chorych" był wydany po rosyjsku słynny wenecki esej Brodskiego "Znak wodny"), gdzie przyszłam z wycieczką śladami Brodskiego i trafiliśmy na chwilę zachodu słońca. Takie oko puszczone przez geniusza miejsca.

A drugie to weneckie kolory: ochra, cegła, zieleń, biel, szarość.