sobota, 31 grudnia 2016

Georgia O'Keeffe, 1979

And now the tempter whispers 'But you also
   Have the slave-owner's mind,
Would like to sleep on a mattress of easy profits,
   To snap your fingers or a whip and find
Servants or houris ready to wince and flatter
   And build with their degradation your self-esteem;
What you want is not a world of the free in function
   But a niche at the top, the skimmings of the cream.'
And I answer that that is largely so for habit makes me
   Think victory for one implies another's defeat,
That freedom means the power to order, and that in order
   To preserve the values dear to the elite
The elite must remain a few. It is so hard to imagine
   A world where the many would have their chance without
A fall in the standard of intellectual living
   And nothing left that the highbrow cared about.
Which fears must be suppressed. There is no reason for thinking
   That, if you give a chance to people to think or live,
The arts of thought or life will suffer and become rougher
   And not return more than you could ever give.
And now I relapse to sleep, to dreams perhaps and reaction
   Where I shall play play the gangster or the sheikh,
Kill for love of killing, make the world my sofa,
   Unzip the women and insult the meek.
Which fantasies no doubt are due to my private history,
   Matter for the analyst,
But the final cure is not in his past-dissecting fingers
   But in a future of action, the will and fist
Of those who abjure the luxury of self-pity
   And prefer to risk a movement without being sure
If movement would be better or worse in a hundred
   Years or a thousand when their heart is pure.
None of our hearts are pure, we always have mixed motives,
   Are self deceivers, but the worst of all
Deceits is to murmur 'Lord, I am not worthy'
   And, lying easy, turn your face to the wall.
But may I cure that habit, look up and outwards,
   And may my feet follow my wider glance
First no doubt to stumble, then to walk with the others
   And in the end - with time and luck - to dance.

Louis MacNeice, from Autumn Journal 

niedziela, 25 grudnia 2016

E. M. Delafield, Z pamiętnika prowincjonalnej pani - 7

"Compartment C, Car 293" painted in 1938 by Edward Hopper

16 grudnia.—Pogoda b. sztormowa, powodzie i wiele drzew pospadało pod niewygodnym kątem. Lady Boxe wpadła z wizytą oznajmiając, że wybiera się na południe Francji w przyszłym tygodniu, ponieważ Potrzebuje Słońca. Pyta, dlaczego ja się tam nie wybieram, i porównuje mnie do siedmiu nieszczęść, co, według mnie, jest zupełnie nie na miejscu i dość niemiłe, nawet jeżeli życzliwe w intencji.

Dlaczego po prostu nie wsiąść do pociągu, zapytuje Lady B., nie przejechać przez Francję i nie zanurzyć się w Błękicie Morza, Błękicie Nieba i Letnim Słońcu? Mogłabym odpowiedzieć dobitnie, ale nie robię tego, bo kwestie finansowe najwyraźniej nie pojawiły się na horyzoncie Lady B. (Ku pam.: Ciekawy temat do debaty w Instytucie kobiecym, coś w rodzaju Wyobraźnia nie do pogodzenia z Odziedziczoną Fortuną. Po przemyśleniu sprawy obawiam się, że to trend socjalistyczny.)

Odpowiadam Lady B. nieszczerze, że o wiele bardziej wolę Anglię, nawet w zimie. Błaga, żebym nie pozwoliła sobie popaść w zaściankowość.

Wyjście Lady B. popzedzone licznymi apelami, żebym jednak przemyślała sprawę południa Francji. Gwoli uprzejmości udaję (nieprzekonująco), że się waham i obiecuję zadzwonić do niej w razie, gdybym zmieniła zdanie.

(Pod rozwagę: Czy nie dałoby się wielu przypadków naszego mijania się z prawdą złożyć na karb nietaktownej natarczywości innych?)

17 grudnia, Londyn.—Jadę na zaproszenie kochanej Rose na dwudniowe przedświąteczne zakupy po dłuższej dyskusji z Robertem, który utrzymuje, że Wszystko da się równie dobrze załatwić za pośrednictwem poczty.

Wsiadam do wczesnego pociągu, żeby zyskać dodatkowe popołudnie. Mam ze sobą stary skórzany sakwojaż Roberta, mój własny tkany, mnóstwo chryzantem owiniętych w szary papier dla Rose, paczuszkę z kanapkami, torebkę, futro na wypadek zimna, książkę na podróż i tygodnik ilustrowany uprzejmie wręczony przez Mademoiselle na dworcu. (Pod rozwagę: nasuwa się pytanie: Czy dałoby się obejść bez części tych rzeczy, a jeśli tak, to bez której?)

Umieszczam własne rzeczy na półce i otwieram tygodnik ilustrowany z poczuciem ogromu wolnego czasu płynącym z niecodziennego braku domowych obowiązków.

Jakaś pani wchodzi do przedziału na pierwszym przystanku i zajmuje miejsce naprzeciwko. Ma eleganckie bagaże w umiarkowanych ilościach i oprawiony w czerwoną wytłaczaną skórę tomik Zycie Sir Edwarda Marshall-Hall, również nowiutki i bez stempli bibliotecznych. Co mi przypomina o Lady B. i uruchamia Kompleks Niższości.

Pozostałe miejsca zajmują starszy pan w gamaszach, nieokreślona osobniczka w kratę Burberry, i młodzieniec żywcem wyjęty z rysunków Arthura Wattsa. Młodzieniec przegląda numer Punch, i spędzam sporo czasu rozważając, czy są tam rysunki Arthura Wattsa i czy jest zaskoczony podobieństwem, a jeśli jest, to jak na to reaguje: ubolewaniem czy zadowoleniem.

Z tych bezwartościowych, aczkolwiek przyjemnych rozmyślań wyrywa mnie zamieszanie spowodowane przez starszego pana, który twierdzi, że może przysiąść, że na niego kapie. Wszyscy patrzą na sufit i pani w kratę robi mglistą uwagę na temat bliżej nieokreślonych „rur”, które „zawsze ciekną”. Ktoś inny wyskakuje z wariacką propozycją wyłączenia ogrzewania. Starszy pan odrzuca wszystkie wyjaśnienia i oznajmia, że kapie z półki. Wszyscy patrzymy z przerażeniem na chryzantemy dla Rose, z których miarowo spadają wielkie krople. Zdjęta wstydem, usuwam chryzantemy, przepraszam starszego pana i z powrotem siadam naprzeciwko majestatycznej nieznajomej, która nie nawet nie podnosi głowy od Sir E. Marshall-Hall i bardziej niż przedtym przypomina mi o Lady B.

(Ku pam.: Porozmawiać z Mademoiselle o tym, że wrzucenie kwiatów do wody tuż przed zapakowaniem to nadgorliwość)

Zagłębiłam się w tygodnik ilustrowany. Jestem poinformowana, że lord Toto Finch (na wklejce) popełnił sesję zdjęciową (w załączeniu) Najładniejszych Nóg w Los Angeles, należących do niezrównanej  Dziewczyny z Angielskich Sfer, bliskiej krewnej (a propos) słynnego wyścigowego arystokraty, ojca powszechnie znanych bliźniąt z Salonów (na odwrocie).

(Pod rozwagę: czy nasza prasa popularna schodzi na psy?)

Zwracam uwagę na opowiadanie, jednak zaprzestaję lektury po tym, jak, akurat gdy zaciekawiłam się, odesłano mnie na stronę XLVIIb, której za nic nie jestem w stanie zlokalizować. Zamiast tego zapoznaję się z propozycjami prezentów świątecznych. Pragnę prezentu, zapewnia mnie autorka, osobistego a zarazem stosownego, pięknego, a zarazem trwałego. Więc dlaczego nie wybrać ozdobionego emalią zestawu szczotek do włosów za 94 funty, 16 szylingów i 4 gwinei czy też serwisu kryształowego, dokładnej repliki staroangielskiego szkła rzeźbionego, w przystępnej cenie 34 funtów, 17 szylingów i 9 gwinei?

Dlaczego nie, w rzeczy samej?

Wzruszonam, że w dalszej części osobno wspomniano o Darczyńcy o Skromnych Środkach – aczkolwiek autorska definicja skromnych środków niezupełnie pokrywa się z moją własną. Niech oryginalność pomysłu – powiada autorka – doda charakteru drobnemu podarunkowi. Czyż rzesze moich przyjaciółek nie będą zachwycone propozycją kursu zabiegów pielęgnacyjnych (sześć za 5 gwinei) w Salonie Piękności Madam Dolly Varden na Picadilly na mój koszt?

To, że mogłabym złożyć taką propozycję naszej pani wikariuszowej, a tym bardziej to, że mogłaby ją przyjąć, wykracza poza moją imaginację, więc postanawiam, jak zwykle, ograniczyć się groszowym kalendarzem z widokiem zachodu słońca w górach.

(Z drugiej strony, oddaję się na chwilę czczej fantazji o tym, że sugeruję Lady B. przyjęcie ode mnie w charakterze eleganckiego i stosownego prezentu świątecznego Kursu Ćwiczeń dla Zrzucenia Wagi z towarzyszącym im Kojąco-Pzeciwzmarszczkowym Masażem Twarzy.)

Ćwiczenia imaginacji przerwane przybyciem pociągu do Londynu.

Zmuszonam wziąć taksówkę z dworca, głównie ze względu na chryzantemy (które nie komponują się za dobrze z dwoma sakwojażami i futrem na schodach ruchomych, do których i tak nie mam zaufania i upodobania, i jestem jeszcze bardziej narażona na spektakularną porażkę w Zejściu Ze Schodów Właściwą Nogą), ale po części ze względu na modną lokalizację mieszkania Rose, oddalonego o mile od jakiejkolwiek stacji metra.


Ciepło powitana przez kochaną Rosę, która wyraża się o chryzantemach z najwyższym uznaniem, powstrzymuję się od wzmianki o niefortunnym incydencie ze starszym panem w pociągu.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

E. M. Delafield, Z pamiętnika prowincjonalnej pani - 6



10 grudnia — Rano Robert skarży się na zbyt skromne śniadanie. Nie mam poczucia, że owsianka, jajecznica, tost, marmolada, biszkopt, chleb razowy i kawa dają ku temu stosowne podstawy, ale przyznaję, że owsianka jest nieco przypalona. Jakże nie przypomnieć sobie Jane Eyre w Lowood School na widok przypalonej owsianki, próbuję dygresji! Ta literacka wycieczka nie była udana. Robert sugeruje, żeby zawołać kucharkę; z największym trudem udaje mi się odwieść go od tego zgubnego pomysłu.

Otatecznie sama udaję się do kuchni w ramach codziennej wizytacji i poruszam temat przypalonej owsianki w sposób okrężny i z największą ostrożnością. Kucharka, zgodnie z oczekiwaniami, reaguje zaskoczeniem i niedowierzaniem, zapewniając zarazem, że to znów wina palnika. Dodaje również, że nowy garnek do gotowania w kąpieli wodnej, brytfanna do ryb i filiżanki dla pokoju dziecięcego są pilnie potrzebne. Na indagacje o ostatnio kupiony dziecięcy serwis herbaciany zaprezentowano mi jeden uchwyt bez filżanki, spodek w trzech kawałkach i filiżankę z półkolistym ubytkiem u brzegu (najwyraźniej odgyzionym). Czuję, że dalsze indagacje byłyby bolesne dla Mademoiselle. (Uwaga: nadzwyczajna wrażliwość nacji francuskiej czasem sprawia, że trudno mieć z nią do czynienia.)

Czytam Życie i Listy niedawno zmarłej dystyngowanej kobiety i uderza mnie, nie po raz pierwszy zresztą, jak bardzo różni się jej korespondencja od tejże kobiet mniej dystyngowanych. Co druga strona to glębokie i pełne uczuć listy znakomitości, epigramatyczne notki znajomych z kręgów literackich i politycznych, poetyckie dowody miłości i uwielbienia od męża i młodocianych pociech. Próba wyobrażenia sobie, że Robert pisze coś w tym stylu, gdybym miała (co małoprawdopodobne) osiągnąć status znakomitości, zakończyła się niepowodzeniem. Kochana Vicky jest również nieskora do przelewania swych uczuć (o ile je ma) na papier.

Z drugą pocztą nadszedł list od Robina. Jak zawsze sprawia mi wielką przyjemność, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że lakoniczne wiadomości o tym, że pewien – nieznany mi – chłopiec o imieniu Baggs dostał lanie, a Pan Gompshaw, nauczyciel przychodzący, nie pojawił się z racji Bólu Gardła, nie mogą pod żadnym względem dorównać rozbudowanym i barwnym epistolom otrzymywanym prawie codziennie przez przedmiot biografii, gdy tylko znajdzuje się poza domem.

Reszta poczty to rachunek z apteki (Ku pam.: zapytać Mademoiselle, dlaczego dwie tubki pasty do zębów Gibbsa w ciągu dziesięciu dni), niegramatyczna pocztówka od stroiciela pianin z zapowiedzią jutrzejszej wizyty i broszurka o Prawdziwej Abstynencji.

Nierówne rozłożenie darów Losu jest b. ciekawe. Chyba powinnam uwierzyć w reinkarnację. Przez pewien czas oglądam oczyma wyobraźni zupełnie odmieniony stan własnych spraw, w tym, poza innymi udoskonaleniami, całkowite wzajemne odwrócenie pozycji życiowych Lady B. i mojej.

(Pod rozwagę: Czy obmyślanie abstrakcyjnych spraw to zawsze strata czasu?)

11 grudnia.—Robert, nie odpuszczając tematu wczorajszego śniadania, mówi nagle: Dlaczego Nie Wędlina? na co odpowiadam z powagą, że wędlina jest zamówiona, ale nie pojawi się przed przyjazdem brata R. Williama z żoną na Święta. Robert autentycznie przerażony pyta, czy William i Angela pzyjeżdżają do nas na Święta? To absurdalne, bo zaproszenie wysłano przed kilkoma miesiącami na jego własną sugestię.

(W związku z tym pod rozwagę: Czy nie istnieje nieuzasadniony optymizm, wspólny całej ludzkości, prowadzący do fałszywego przekonania, że zobowiązania towarzyskie zaplanowane z odpowiednio dużym wyprzedzeniem nigdy się nie urzeczywistnią?)

Vicky i Mademoiselle wracają ze spaceru z biało-rudym kotkiem, utrzymując, że jest bezdomny i głodny. Vicky przynosi mleko i nie posiada się z zachwytu. Zgadzam się, żeby kotek został „na dziś”, ale czuję, że to oznaka słabości.

(Ku pam.: Przypomnieć jutro Vicky, że tata nie znosi kotów.) Mademoiselle robi się bardzo francuska na temat kotów w ogóle i jestem zmuszona ją upomnieć. Mademoiselle jest blessée, i cała trójka przenosi się do pokoju nauki.

12 grudnia—Robert mówi, że zatzymanie bezdomnego kota nie wchodzi w grę. Kuchenny kot, którego już mamy, w zupełności wystarczy. Stopniowo modyfikuje swoje stanowisko pod wpływem błagań Vicky. Teraz wszystko zależy od tego, czy to kocur czy kotka. Vicky i Mademoiselle deklarują pewność w tej materii i kotek już został ochrzczony Napoleonem. Uznaję, że nie jestem w stanie dyskutować na ten temat po francusku. Ogrodnik ma odmienny pogląd w sprawie płci, niż Vicky i Mademoiselle. Na skutek tego kotka przyłapana na zabawie ze starą piłką tenisową zostaje przemianowana na Helen Wills.

Uwaga Roberta, chyba szczęśliwie, skupia się na tajemniczych kłopotach z wodociągiem. Mówi, że taran się zatrzymał (To brzmi niemal biblijnie).

Daję Mademoiselle do zrozumienia, że nie należy zachęcać H. Wills do nieroztropnych wypraw na parter.

13 grudnia—Taran wznawia pracę. Helen Wills nadal z nami.