niedziela, 16 października 2016

Tylko pokraczne linijki

Старческий рот исчез, остались смелые глаза человека, решившегося на отважный поступок: рассказать чужому о себе! Он читал по-еврейски, на идиш. Язык, всегда казавшийся мне безобразным, был в этом чтении прекрасен, как всякий, вероятно, язык, когда его слышишь не в хаосе, а в строю... Запинаясь, не находя слов, - я снова увидела впалый рот и посиневшие пальцы, - он начал по-русски пересказывать мне прочитанное. 
Это были стихи о войне. О ночи командира, коммуниста, который наутро, чуть рассветет, должен послать в бой восемнадцатилетных, только что прибывших на фронт. Он знает, что где-то на другом участке фронта другой командир - такой же пожилой человек, коммунист, как и он сам - в это же утро пошлет в бой его восемнадцатилетнего сына... Пересказывая. подыскивая слова, Векслер, са не заметив того, встал - и я вместе с ним - и мы пошли мокрой колеей через поле к деревне. Он говорил - прозой пересказывая свои стихи - о предрассветной глубокой тьме и о лицах спящих; как прорезываются сквозь тьму на рассвете мальчишеские лбы, затылки, брови, скулы. И командир невольно среди этих лиц ищет сыновнее, хотя и знает, что сын за сотни километров. Я обходила лужи, а он отволнения легко, хоть и неловко, перепрыгивал их. Произносил еврейскую строчку, потом подыскивал русские слова. [...] 
- Ночь слышна в ваших стихах, - сказала я, - и горечь кануна. И даже сыновние черты поступают сквозь чужие лица. Хорошо очень, насколько я могу судить по звуку подлинника и по вашему пересказу. А теперь, пожалуйста, прочтите стихотворный перевод. 
Он вынул листки. О, каким, оказывается, бывает некрасивым наш язык, как жестко напиханы в строки слова, как им не хочется стоять рядом! торчат в разные стороны! И ни ночи, ни отчаяния, ни надежд, ни спящих юношеских лиц - одни корявые строчки. Всего лишь слова, насильно втиснутые в размер, а не ночь, лица, канун, пространство между ним и сыном, скорбь.
Крыши низеньких Быковских домишек приближались. Женщина в мужских сапогах, мокрая, в грязном платке, с хворостиной, шла нам навстречу. Глядя на ее угловатое мокрое лицо, казалось, что солнца и ясной погоды уже никогда не будет. И снега не будет, и книг не может быть, и комнатного тепла... И никакие стихи не нужны.
Я взяла у него из рук листок и стала читать сама, объясняя ему уродство и бессилие каждой строки перевода. Мы повернули. Он жадно курил. Я попыталась сделать для него явственной сухость этого текста, тщетность точности, заставить расслышать мертвое стучание слов.
- Как вы говорите о стихах! - сказал он задумчиво и снова пожевал губами. - Вы, наверное, пишете сами.
- Нет, - солгала я. - Только люблю читать их.
- И никогда не писали?
- Никогда.
Лидия Чуковская, Спуск под воду

Starcze usta zniknęły, zostały śmiałe oczy człowieka, który zdecydował się na odważny krok: opowiedzieć obcemu o sobie! Czytał w jidisz. Język, który zawsze wydawał mi się bezkształtny, był w tym czytaniu piękny, jak każdy, zapewne, język słyszany nie w chaosie, lecz w szyku... Zatrzymując się, nie znajdując słów - znów zobaczyłam zapadnięte usta i zsiniałe palce - opowiadał mi po rosyjsku to, co przeczytał. 
Były to wiersze o wojnie. O nocy dowódcy, komunisty, który rano, skoro świt pośle do walki osiemnastolatków dopiero co przybyłych na front. Wie, że gdzieś na innym odcinku frontu inny dowódca - taki jak on starszy człowiek, komunista - tego samego ranka pośle do walki jego osiemnastoletniego syna. Opowiadając, szukając słów, Weksler bezwiednie wstał - i ja razem z nim - i ruszyliśmy mokrą koleiną przez pole w stronę wsi. Mówił - opowiadając prozą swoje wiersze - o głębokiej ciemności przed świtem i o twarzach śpiących; jak przebijają się przez ciemność o świcie chłopięce czoła, potylice, brwi, kości policzkowe. I dowódca mimowolnie szuka wśród nich twarzy syna, chociaż wie, że syn jest oddalony o setki kilometrów. Ja omijałam kałuże, a on z przejęcia lekko, choć niezgrabnie, przeskakiwał przez nie. Wypowiadał wers w jidisz, a potem dobierał rosyjskie słowa. [...]
- Słyszę noc w pańskich wierszach - powiediałam - i gorycz wigilii. I nawet rysy syna przebijają przez obce twarze. To jest bardzo dobre, o ile mogę osądzić z brzmienia oryginału i z pańskiej opowieści. A teraz, proszę, niech pan przeczyta przekład wierszem. 
Wyjął kartki. O, jakże brzydki potrafi być nasz język, jak sztywno są poupychane słowa w wersach, jak bardzo im się nie chce stać razem! sterczą w różne strony! I ani nocy, ani rozpaczy, ani nadziei, ani śpiących młodych twarzy - tylko pokraczne linijki. Tylko słowa, na siłę wciśnięte do rozmiaru, w których brak nocy, twarzy, wigilii, przestrzeni między nim a synem, żalu. 
Dachy niziutkich bykowskich domków przybliżały się. Kobieta w męskich butach z cholewami, mokra, w brudnej chuście, z witką szła w naszą stronę. Patrząc na jej kanciastą, mokrą twarz wydawało się, że nigdy już nie będzie ani słońca, ani jasnej pogody. Ani śniegu, ani książek nie może być, ani ciepła w pokoju... I żadnych wierszy nie potrzeba.
Wyjełam mu z rąk kartkę i zaczęłam czytać sama, wyjaśniając brzydotę i niemoc każdej linijki przekładu. Zawróciliśmy. Palił z zaciekłością. Usiłowałam unaocznić mu oschłość tego tekstu, daremność dokładności, donieść do niego martwe stukanie słów.
- Jak pani mówi o wierszach! - powiediał w zamyśleniu i znów zagryzł wargi. - Pani pewnie sama pisze.
- Nie - skłamałam. - Po prostu lubię je czytać.
- I nigdy pani nie pisała?
 - Nigdy.
Lidia Czukowskaja, Zejście pod wodę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz