środa, 19 października 2016

E. M. Delafield, Z pamiętnika prowincjonalnej pani - 1

Zacznę po trochu tłumaczyć Z pamiętnika prowincjonalnej pani E. M. Delafield z 1930 roku - to cudowna lektura, która mimo wieku nic a nic nie straciła na świeżości i humorze.



7 listopada. Sadzę cebulki do donic. Akurat w środku tej czynności wpada z wizytą lady Boxe. Mówię, mijając się z prawdą, że miło mi ją widzieć i proszę łaskawie spocząć i zaczekać, aż skończę z cebulkami. Lady B. jest zdeterminowana, by usiąść na krześle, na którym już umieściłam dwie donice oraz worek węgla, jednak w porę przechwycona, zajmuje kanapę.

Czy wiem, pyta, że jest o wiele za późno na sadzenie cebulek? Wrzesień, czy nawet październik, to odpowiednia pora. Czy wiem, że jedynym solidnym dostawcą hiacyntów jest Ktoś tam z Haarlemu? Nie dosłyszałam nazwy firmy, coś po holendersku, ale odpowiadam: Tak, wiem, ale uważam za swój obowiązek kupować krajowy produkt. Czułam w tamtej chwili i uważam nadal, że to świetna odpowiedź. Niestety za chwilę Vicky wchodzi do salonu i mówi: „O, mamo, czy to te cebulki z Woolworthsa?

Lady B. zostaje na herbatę. (Ku pamięci: kanapki zbyt grube, porozmawiać z Ethel). Rozmawiamy o cebulkach, malarstwie niderlandzkim, żonie wikariusza, rwie kulszowej i „Na zachodzie bez zmian”.

(Pod rozwagę: czy da się pielęgnować sztukę konwersacji mieszkając przez cały rok na wsi?)

Lady B. dopytuje się o dzieci. Mówię, że Robin – którego nazywam beznamiętnie „chłopiec”, żeby nie pomyślała, że jestem nadopiekuńcza – radzi sobie w szkole całkiem dobrze, i że według Mademoiselle Vicky łapie przeziębienie.

Czy zdaję sobie sprawę, że Chroniczne Przeziębienie nie jest konieczne i można go uniknąć robiąc dziecku płukanie nosa roztworem soli co rano przez śniadaniem? Wymyślam kilka ciętych i błyskotliwych ripost na to, ale niestety dopiero gdy lady B. odjechała swoim Bentleyem.

Kończę sadzenie cebulek i zanoszę je do piwnicy. Dochodzę do wniosku, że w piwnicy jest przeciąg, zmieniam zdanie i przenoszę je na strych.

Kucharka mówi, że palnik jest zepsuty.

8 listopada. Robert obejrzał palnik i mówi, że jest w zupełnym porządku. Robi nieoryginalną sugestię, żeby wyciągnąć zaślepkę. Kucharka jest rozgniewana i prawdopodobnie złoży wymówienie. Próbuję ją udobruchać mówiąc, że wyjeżdżamy do Bournemouth na ferie Robina, co pozwoli domownikom odpocząć. Kucharka odpowiada posępnie, że skorzystają z tej okazji, żeby zrobić dodatkowe sprzątanie. Obym mogła w to uwierzyć.

Przygotowania do wyjazdu zmącone tym, że Robert przynosząc ze strychu walizy rozbił trzy donice z cebulkami. Mówi, że był przekonany, że wstawiłam je do piwnicy, i nie spodziewał się ich na strychu.

11 listopada – Bournemouth. Zaiste, historia lubi się powtarzać. Ten sam hotel, te same gorączkowe poszukiwania Robina po całej szkole, ten sam skład rodziców (większość w tymże hotelu). Obserwuję wyraźną tendencję do wymieniania ze współrodzicami tych samych uwag, co przed rokiem i dwa lata temu. Mówię o tym Robertowi, odpowiedzi brak. Może nie chce się powtarzać? Z tego Pod rozwagę: czy do Roberta dociera to co mówię, nawet gdy nic nie odpowiada?

Znajduję, że Robin schudł, więc rozmawiam z opiekunką, która mówi z ożywieniem: ależ nie, według niej w tym semestrze właśnie przybrał na wadze, i przechodzi do kwestii Nowego Skrzydła. (Pod rozwagę: dlaczego wszystkie szkoły muszą rozbudowywać Nowe Skrzydła mniej więcej co pół roku?).

Zabieramy Robina. Zjada kilka dań i sporo słodyczy. Przyprowadza kolegę i zabieramy obu do zamku Corfe. Chłopcy wspinają się, Robert pali w milczeniu, ja siadam opodal na kamieniach. Moich uszu dobiega uwaga pewnej pani na temat połowy wieży, która przetrwała kilka stuleci, że wygląda na kruchą – cóż za osobliwy wybór przymiotnika. Ta sama pani, wspinając się na kawałek zwartego muru, zauważa, że musiał skądś spaść.

Zabieramy chłopców do hotelu na kolację. Robin mówi, gdy jego kolega nie słyszy: „Jest nam miło, że zabraliśmy Williama, prawda?” Skwapliwie wyrażam zadowolenie z tego przywileju.

Po kolacji Robert zawozi chłopców z powrotem do szkoły, a ja siedzę w salonie z kilkoma innymi matkami mówiąc o własnym synu bagatelizująco, a o cudzych z wielkim entuzjazmem.

Zapytana, co sądzę o Harriet Hume łapię się, że nie mogę powiedzieć, że nie czytałam. Mam przygnębiające poczucie, że szykuje się kolejny Orlando, o którym mogłam całkiem inteligentnie rozprawiać dopóki nie przeczytałam książki i nie odkryłam, że nie jestem w stanie nic z niej zrozumieć.

Robert wraca bardzo późno i mówi, że przysnął nad Times. (Pod rozwagę: Czy po to trzeba było jechać do Bournemouth?).

Pocztówka od lady B. z ostatnią pocztą: czy pamiętam, że zebranie w Instytucie Kobiecym jest 14. Nawet przez myśl mi nie przejdzie odpowiedzieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz