sobota, 15 października 2016

Selfish shellfish

Ciekawa zależność: gdy jakaś funkcja społeczna traci na znaczeniu faktycznym, zyskuje na znaczeniu symbolicznym. Królowa angielska, nauczyciele, górnicy, pisarze. Teraz do tego grona dołączyły tłumacze: vide projekt PETRA-E - pierwszy krok do reglamentacji, unifikacji i certyfikacji kompetencji tłumacza literatury. Cele projektu: poprawa "jakości i widzialności" tłumaczenia literackiego w Europie. Krótko mówiąc, skoro już padają takie hasła, to podstawowa funkcja tłumacza jako osoby pzybliżającej odbiorcy tekst w nieznanym mu języku została wyczerpana. 



W tłumaczeniach tekstów użytkowych tłumacz jako osoba powoli ale nieuchronnie przegrywa z coraz doskonalszymi programami do analizy i tłumaczenia tekstów i tworzenia baz. Wydaje się, że na tym polu, szczególnie jeżeli chodzi o teksty o silnie sformalizowanej strukturze (instrukcje obsługi, regulaminy, opisy techniczne), przyszłość jest za programami, generującymi standardowe teksty w różnych językach po wprowadzeniu pewnych zmiennych danych. Zresztą, tłumaczenia maszynowe już teraz mają się dobrze, przykładem są bezpretensjonalne przewodniki turystyczne.

Domeną tłumacza pozostaje przekład literacki. Jednak tutaj problemem jest malejąca grupa odbiorców takich tekstów. Z jednej strony, jest ona uszczuplana za sprawą coraz powszechniejszej znajomości języków obcych i coraz większej dostępności książkowych nowości (i starości) w językach obcych. Mogę kupić najnowszego Harrego Pottera w dniu światowej premiery i przeczytać, nie czekając na polski przekład. Mam też wiele możliwości bycia na bieżąco z utworami niszowymi czy ambitnymi, więc i tak nikłe szanse na ich przetłumaczenie stają się bliskie zeru. Z drugiej strony, czytelnicy nie znający języków mają do dyspozycji tak wiele tekstów już przełożonych i istnięjących w obiegu, że coraz trudniej ich skłonić do poszukiwania i zakupu nowości, szczególnie tych wypadających z nurtu bestsellerów i ekanizacji filmowych. Dane o poziomie czytelnictwa w Polsce też nie są szczególnie budujące.

Co za tym idzie, tłumacz ma coraz mniejszy wpływ na swój repertuar, czyli to, co tłumaczy. A przecież warukiem twórczości jest wybór - dla wykonawcy, jakim niewątpliwie jest tłumacz, jest to także wybór utworu. Oczywiście, czasem narzucony utwór może okazać się bardzo owocny dla rozwoju wykonawcy, ale jest nieuchronne, że, jeżeli rzeczywiście jest twórcą, będzie chciał robić swoje. Obce dzieło jest wystarczającym ograniczeniem. Jednak w praktyce, tylko nieliczne, wyjątkowe, uznane osoby mogą korzystać z takiej wolności twórczej. Powstaje ciekawy paradoks: świadomość tego, że przekład to praca twócza, a każdy tłumacz to twórca, rośnie, natomiast pole, w którym ta twóczość jest możliwa - pole wolności wyboru - dla większości tłumaczy maleje. 

Na zniesienie tego paradoksu pozwala awans tłumacza do roli współautora dzieła literackiego i postrzeganie przekładu jako tekstu, który nie tyle zastępuje, ile rozszerza, uzupełnia, wzbogaca oryginał czy nawet z nim polemizuje* i ma wartość artystyczną niezależną od oryginału, a tą wartością jest język. Dla ilustacji - fragment artykułu Daniela Hahna On reviewing translationsJest wart przeczytania w całości, przytoczę tylko fragment:
But a reviewer who thinks he can praise the rhythm, the texture, the beauty of the prose, the warmth and wit of the voice, without acknowledging who’s responsible—as though those things in an author’s original simply reappear automatically after the mechanics of translation have been applied to a text—that’s a reviewer who simply has no understanding of what translation is. There’s a reason the copyright in my translations belongs to me and not the original author. The plot and the ideas and the themes aren’t mine, but the words are, all of them, and the way they all fit together, too**. And if that’s what you’re reviewing, I want credit. (Or, for that matter, criticism.) 
*** 
Ale recenzent, który myśli, że może chwalić rytm, gęstość, piękno prozy, ciepły ton i błyskotliwość głosu, nie wymieniając tego, kto jest za to odpowiedzialny - jak gdyby te rzeczy, obecne w oryginale autorskim, po prostu pojawiły się samoistnie po uruchomieniu w tekście mechaniki przekładowej - taki recenzent po prostu nie rozumie, czym jest przekład. To jest powód, dla którego prawo autorskie do mojego przekładu należy do mnie, a nie do autora oryginału. Fabuła, idee i tematy nie są moje, ale słowa już tak, wszystkie słowa i to, jak się ze sobą lączą. I jeżeli to jest przedmiotem recenzji, chcę uznania (lub krytyki, jeżeli trzeba).
Mówiąc muzycznie, tłumacz przestaje grać w duecie z autorem, tylko zaczyna grać solo. 

W ogóle, nasuwają mi się paralele między wykonawstwem muzycznym a tłumaczeniem literackim. W obu przypadkach zarówno liczba wykonawców, jak i zgromadzone przez lata zasoby efektów ich pracy i pracy ich poprzedników już dawno przekroczyły punkt krytyczny i wciąż rosną, natomiast liczba odbiorców wyraźnie maleje, i nie ma widoków na to, że ten trend się odwróci. Obydwie działalności są w znacznej części finansowane ze środków publicznych lub przez fundacje promujące kulturę, także w formie nagród muzycznych i literackich, które zarazem pełnią funkcję wyznaczników jakości produktu artystycznego. Zarówno wykonawcy, jak i tłumacze są coraz częściej doceniani za "oryginalne podejście", "wizję", "nowatorstwo"; klasyczne dzieła są odczytywane na nowo (na jednym biegunie są autentyści z żylnymi strunami i violami da gamba i nowe, wierniejsze, tłumaczenia klasyki z rozbudowanymi przypisami, na drugim - wykonania w transkrypcjach na nowoczesne lub nieoczywiste instrumenty, w stylistyce jazzowej lub rockowej i adaptacje w rodzaju "Perypetii Alicji na Czarytorium"). 

W wiecznej wędrówce między Scyllą i Charybdą kierujemy się od Scylli Jedynego Właściwego Przekładu ku Charybdzie Dowolnego Właściwego Przekładu.

Ciągnąc metaforę, chciałabym płynąć gdzie indziej (do Itaki?): tłumaczyć, czyli robić miejsce dla obcego tekstu, który jest mi bliski, w języku, który nie jest moim pod żadnym względem i który dopiero stanie się bardziej moim, gdy ten obcy tekst do niego wejdzie. Absolutnie egoistyczne działanie.

Jedną z najbardziej budujących książek na ten temat, którą czytałam, jest "Autor, autor" Davida Lodge'a w doskonałym pzekładzie Jerzego Kozłowskiego i, oczywiście, w oryginale.


Lamb House - dom Henry'ego Jamesa w Rye

przypomina mi się anegdota ze wspomnień Władimira Bukowskiego o pewnym sowieckim adwokacie który tak gorąco dawał wyraz swojemu oburzeniu, wywołanemu antysowieckimi czynami oskarżonego, że sędzia musiał przywołać go do porządku: "Towarzyszu adwokacie, wy bronicie czy oskarżacie?"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz