sobota, 2 kwietnia 2016

E. M. Forster, W co wierzę / What I believe (1938)

E. M. Forster, What I believe
"Moja wiara jest malutka i obnoszę się z nią jedynie dlatego, że dni są obecnie wymagające i poważne i chce się skorzystać z okazji i powiedzieć, co się myśli, póki słowo jest jako tako wolne  – wkrótce może już nie być".

Nie wierzę w Wiarę. Lecz teraz, w Dobie Wiary, jest tyle napastliwych wierzeń, że w ramach samoobrony człowiek musi sformułować własne credo. Tolerancja, pogodne usposobienie i współczucie już nie wystarczają w świecie rozdartym religijnymi i rasowymi prześladowaniami, w świecie, gdzie rządzi niewiedza, a nauka, która powinna rządzić, jest sprowadzona do roli podrzędnego sutenera. Tolerancja, pogodne usposobienie i współczucie – te rzeczy są naprawdę istotne, i jeżeli rodzaj ludzki ma przetrwać, muszą jak najprędzej wysunąć się na czoło. Ale obecnie one nie wystarczają, ich działanie jest jak kwiat, zdeptany wojskowym buciorem. Pragną usztywnienia, nawet jeżeli ten proces ma je zniekształcić. Wiara, w moim mniemaniu, jest takim usztywniaczem, rodzajem umysłowego krochmalu, który należy dodawać możliwie najrzadziej. Nie lubię tego. Absolutnie nie wierzę w to dla dobra wiary. To prawdopodobnie odróżnia mnie od większości tych, którzy wierzą w Wiarę i żałują jedynie tego, że nie są w stanie połknąć więcej. Moi prawodawcy to Erazm i Montaigne, a nie Mojżesz i święty Paweł. Miejscem mojej świątyni nie jest góra Moria, tylko pole elizejskie, gdzie przyjmuje się nawet osoby niemoralne. Moje motto: Panie, nie wierzę, pomóż niedowiarstwu memu.

Jednak przyszło mi żyć w Dobie Wiary – w takiej epoce, jaką przystało chwalić, gdy byłem chłopcem. Są to czasy wielce nieprzyjemne.  Psiakrewskie, i krew, którą się przelewa, bynajmniej nie jest psia. I w tych czasach muszę trzymać się swego. Od czego zacznę?


Od relacji osobistych. Są czymś stosunkowo trwałym w świecie przemocy i okrucieństwa. Nie jest to trwałość absolutna, bo psychologia rozszczepiła i rozbiła pojęcie „osoby”, ukazując, że każdy ma w sobie coś nieobliczalnego, co może w każdej chwili wyjść na zewnątrz i naruszyć naszą zwyczajną równowagę. Nie wiemy, jacy jesteśmy. Nie możemy wiedzieć, jacy są inni. Jak, w takim razie, możemy pokładać zaufanie w relacjach osobistych, trzymać się ich w nadciągającej burze politycznej? Teoretycznie jest to niemożliwe. Natomiast w praktyce jest to możliwe i powszechne. Chociaż A nie jest niezmiennie A, czy B nie jest niezmiennie B, może ich mimo to łączyć miłość i lojalność. Żeby żyć, człowiek musi założyć, że osobowość jest trwała, a „ja” jest jednością, i nie zważać na dowody, które temu przeczą. A ponieważ niezważanie na dowody jest jedną z cech wiary, z całą pewnością mogę ogłosić, że wierzę w relacje osobiste.

Zaczynając od nich, zyskuję trochę porządku we współczesnych chaosie. Trzeba lubić ludzi i ufać im, żeby nie zrobić ze swego życia bałaganu, więc ważne jest, żeby inni mnie nie zawiedli. Często zawodzą. Morał z tego jest taki, że sam muszę być jak najbardziej spolegliwy, i staram się taki być. Lecz spolegliwość nie jest kwestią kontraktu – i to jest główna różnica między światem stosunków osobistych a światem stosunków biznesowych. To sprawa serca, które nie podpisuje papierów. Innymi słowy, spolegliwość jest niemożliwa, jeżeli brakuje naturalnego ciepła. Większość ludzi ma w sobie takie ciepło, ale niepowodzenia często zamieniają je w lód. Większość ludzi, nawet politycy, chce dochować wierności. Więc można przynajmniej pokazać swoje światełko, swój wątły, drżący płomyk, wiedząc, że nie jest jedynym światłem świecącym w ciemnościach, ani jedynym światłem, którego ciemność nie pochłania. Stosunki osobiste są dziś w pogardzie. Są postrzegane jako burżuazyjny zbytek, produkt czasów pomyślności, które już minęły, więc musimy je porzucić i zamiast tego dołączyć do jakiegoś ruchu lub wspólnego celu. Idea wspólnych celów jest mi zupełnie obca, i gdyby przyszło mi wybierać, czy zdradzić swój kraj czy przyjaciela, mam nadzieję, że starczy mi ducha, żeby zdradzić swój kraj. Taki wybór może oburzyć współczesnego czytelnika, i jego patriotyczna ręka od razu sięgnie po telefon, żeby zawiadomić policję. Natomiast Dante nie byłby zszokowany. Dante umieścił Brutusa i Cassiusa w najniższym kręgu Piekła, ponieważ woleli zdradzić swojego przyjaciela Juliusza Cezara niż Rzym. Możliwe, że nie będę wystawiony na tak okrutną próbę. Jednak każda wiara ma w sobie coś okropnego i trudnego, za co jej wyznawca pewnego dnia może być wystawiony na cierpienia, i okropność i ciężar są nawet w wierze w osobiste relacje, jakkolwiek wdzięcznie i łagodnie to brzmi. Miłość i lojalność wobec osoby mogą okazać się sprzeczne z wymogami Państwa. Jeśli tak się stanie, precz z Państwem, powiem, co oznacza, że Państwo uzna mnie za przeciwnika.

I w ten sposób dochodzę do Demokracji. „Nawet miłość, umiłowana Republika, która żywi się wolnością i żyje”. Demokracja nie jest umiłowaną Republiką, i nigdy nie będzie. Ale jest mniej ohydna niż inne współczesne formy rządzenia, i z racji tego zasługuje na nasze poparcie. Demokracja zakłada, że osoba jest ważna, i że wszelkie rodzaje osób są potrzebne by stworzyć cywilizację. Nie dzieli obywateli na rządzących i rządzonych, do czego są skłonne skuteczne reżymy. Ludzie, których najbardziej podziwiam, są wrażliwi i pragną coś stworzyć lub odkryć, nie postrzegają życia w kategoriach władzy, i tacy ludzie mają więcej możliwości w demokracji, niż gdzie indziej. Tacy ludzie zakładają religie, duże i małe, czy też tworzą literaturę i sztukę, czy bezinteresownie uprawiają naukę, czy są, jak to się mówi, „zwykłymi ludźmi”, którzy wnoszą pierwiastek twórczy do prywatnego życia, na przykład, godnie wychowując dzieci lub pomagając bliźnim. Wszyscy ci ludzie mają potrzebę wyrażenia siebie; nie mogliby tego robić, gdyby społeczeństwo nie dawało im takiej swobody, a najwięcej swobód zapewnia społeczeństwo demokratyczne.

Demokracja ma jeszcze jedną zaletę: pozwala na krytykę, i jeżeli zabraknie publicznej krytyki, nic nie uchroni przed zamiataniem skandali pod dywan. Dlatego wierzę w prasę, mimo całych jej kłamstw i ordynarności, i dlatego wierzę w Parlament. Parlament jest często deprecjonowany jako „czcza gadanina”. Wierzę w niego właśnie dlatego, że jest czczą gadaniną. Wierzę w posła, który podnosi larum. Jest zbywany, powiada się, że zrzędzi i jest źle poinformowany, a jednak mówi głośno o niesprawiedliwościach, które inaczej nigdy nie doszłyby do głosu, i bardzo często niesprawiedliwość zostaje naprawiona właśnie tym, że o niej się głośno powiedziało. Zdarza się też, że pełny dobrych chęci funkcjonariusz publiczny zaczyna za bardzo przejmować się skutecznością i uznaje się za boga wszechmogącego. Tacy funkcjonariusze szczególnie często pojawiają się w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Cóż, wcześniej czy później ktoś podniesie ich sprawę w Parlamencie, więc będą musieli poskromić swoje zapędy. Czy Parlament jest ciałem reprezentatywnym, czy skutecznym, jest wątpliwe, ale cenię go, ponieważ krytykuje i mówi, i dlatego, że jego mówienie jest szeroko nagłaśniane. Więc niech nam żyje Demokracja dwukrotnie: raz, że uznaje różnorodność i dwa, że pozwala na krytykę. Dwukrotne „niech żyje” w zupełności wystarczy: nie ma powodu, żeby wołać po raz trzeci. Na trzykrotne „niech żyje” zasługuje jedynie Umiłowana Republika Miłości.

A co z Siłą? Póki staramy się być postępowi i uczuciowi i tolerancyjni, wyskakuje nieprzyjemne pytanie: czyż całe społeczeństwo nie jest oparte na sile? Jeżeli rząd nie może liczyć na policję i wojsko, jak ma rządzić? I jeżeli człowiek dostaje w głowę lub jest wysyłany do obozu pracy, jakie znaczenie mają jego opinie?

Ten dylemat nie martwi mnie tak bardzo, jak niektórych. Zdaję sobie sprawę, że całe społeczeństwo jest oparte na sile. Ale każde wielkie działanie twórcze, wszystkie wartościowe relacje międzyludzkie pojawiają się w przerwach, kiedy siła nie zdołała wysunąć się na czoło. I te przerwy się liczą. Chcę, żeby były jak najczęstsze i jak najdłuższe i nazywam je cywilizacją. Niektórzy idealizują siłę i wypychają ją naprzód i wielbią ją, zamiast trzymać ją w odwodzie tak długo jak się da. Myślę, że są w błędzie, lecz myślę też, że ich przeciwieństwo – mistycy – błądzą jeszcze bardziej głosząc, że siła nie istnieje. Wierzę, że siła istnieje, i że jednym z naszych zadań jest trzymanie jej w karbach. Ona wyrwie się, wcześniej czy później, i zniszczy nas i te wszystkie wspaniałe rzeczy, które zrobiliśmy. Ale nie jest na wolności cały czas dzięki tej pomyślnej okoliczności, że silni są głupi. Weźmy, na przykład, ich postępowanie w „Pierścieniu Nibelungów”. Olbrzymi mają zbroję, innymi słowy, złoto, ale nie robią z nim nic, nie zdają sobie sprawy, że są wszechmocni, i dzięki temu katastrofa jest odroczona i Valhalla, w niebezpieczeństwie lecz w chwale, opiera się burzom. Fafnir, zwinięty na swoich skarbach, szemrze i chrząka; słyszymy go pod Europą dziś; liście na drzewach już drżą i Ptak na próżno wykrzykuje swe przestrogi. Fafnir zniszczy nas, ale dzięki błogosławionej opatrzności jest głupi i powolny, i dzieło tworzenia trwa tuż poza zasięgiem jego jadowitego oddechu. Nitzscheaniec będzie spieszył się zamienić w potwora, mistyk powie, że potwór nie istnieje, ale Wotan, mądrzejszy od obydwu, pospiesznie tworzy wojowników, zanim spełni się los. Walkirie są nie tylko symbolem odwagi, lecz także inteligencji, są uosobieniem ludzkiego ducha, który korzysta z każdej okazji, póki jest dobrze, a jedna z nich nawet znajduje czas na miłość. Ostatnia pieśń Brunhildy to hymn odnowienia miłości, i skoro przywilejem sztuki jest wyolbrzymienie, idzie jeszcze dalej i głosi miłość, która wiecznie tryumfuje, żywi się wolnością i żyje.

Oto co myślę o sile i przemocy. Są – niestety! – zasadniczą rzeczywistością na tej ziemi, ale nie zawsze wiodą prym. Niektórzy nazywają czasy ich nieobecności dekadencja; ja nazywam je cywilizacją i uznaję te interludia za główne usprawiedliwienie ludzkiego eksperymentu. Przymykam oczy na siłę i przemoc, dopóki los mnie nie dosięgnie. Czy w moim przypadku jest to wyrazem odwagi, czy tchórzostwa, nie umiem powiedzieć. Ale wiem, że gdyby ludzie w przeszłości nie przymykali na to oczu, nie przetrwałoby nic wartościowego. Ludzie, których najbardziej szanuję, zachowują się tak, jak gdyby oni byli nieśmiertelni, a społeczeństwo wieczne. Obydwa założenia są fałszywe: obydwa muszą być uznane za prawdziwe, jeśli mamy nadal jeść i pracować i kochać i przebijać wciąż nowe otwory, żeby duch ludzki mógł oddychać. Żadne millennium nie zstąpi na ludzkość, nie powstanie żadna lepsza ani silniejsza Liga Narodów, żadna odmiana chrześcijaństwa i żadna alternatywa dla chrześcijaństwa nie przyniesie pokoju światu ani uzdrowienia jednostce; nie będzie żadnej przemiany. Jednak nie trzeba popadać w rozpacz, właściwie, nie możemy popadać w rozpacz; historia uczy nas, że ludzie nigdy nie przestawali być twórcami w cieniu miecza; robili swoje w sztuce, nauce czy w domu tylko po to, żeby to zostało zrobione, więc najlepsze, co możemy zrobić, to pójść  za ich przykładem w cieniu samolotów. Inni, o szerszym oglądzie i odważniejsi, niż ja, widzą nadchodzące zbawienie ludzkości i odrzucą moją koncepcję cywilizacji jako błahostkę, rodzaj zabawowego wypadu. Oczywiście przedwczesne jest mówienie, że nie możemy stać się lepszymi, i że człowiek, który ma pełnię władzy zaledwie od kilku tysięcy lat, nigdy nie nauczy się korzystać z władzy z pożytkiem. Chcę powiedzieć tylko, że jeżeli ludzie będą nadal zabijać się nawzajem jak teraz, świat nie stanie się lepszy niż jest, i że - ponieważ ludzi jest coraz więcej, a ich sposoby unicestwienia innych są coraz doskonalsze – świat  równie dobrze może się pogorszyć. To, co jest dobre w ludziach, a więc również w świecie – ich dążenie do twórczości, ich wiara w przyjaźń i lojalność same w sobie; i chociaż Przemoc pozostanie i rzeczywiście jest głównym partnerem w tym zatrutym porządku, wierzę, że pierwiastek twórczy również pozostanie i zawsze podejmie inicjatywę, kiedy przemoc śpi. Więc, chociaż nie jestem optymistą, nie mogę też zgodzić się z Sofoklesem, że najlepiej jest w ogóle się nie narodzić. I, chociaż, jak Horacjusz, nie widzę dowodów na to, że każdy następny rzut narodzin jest lepszy od poprzedniego, pozostawiam furtkę dla bardziej pochlebnego poglądu. Nie jest to łatwy czas do życia, więc człowiek siłą rzeczy robi się ponury, nieco podenerwowany i, prawdopodobnie, krótkowzroczny.

Szukając ucieczki, możemy, z pewnością, zwrócić się do kultu bohaterów. Lecz, w moim mniemaniu, nie znajdziemy w nim pomocy. Kult bohaterów jest niebezpiecznym złem, i jedną z mniejszych zalet demokracji jest to, że nie zachęca do kultów, czy też nie produkuje tego niekontrolowanego rodzaju obywatela zwanego Wielkim Człowiekiem. Zamiast tego demokracja tworzy rozmaite rodzaje małych ludzi – to o wiele doskonalsze osiągnięcie. Lecz ludzie, którzy nie interesują się rozmaitością życia ani nie potrafią się zdecydować, czują w takim otoczeniu niepokój i tęsknią do bohatera, któremu można się pokłonić i za którym można ślepo podążać. Jest znaczące, że bohater jest dziś nieodzowną częścią autorytarnego instrumentarium. Skuteczny reżym nie może się obejść bez kilku bohaterów na przysłonięcie swej siermiężności, tak jak do kiepskiego puddingu dodaje się śliwki, żeby był strawny. Jeden bohater na czele i dwóch pomniejszych po obu stronach tworzą ulubioną konfigurację, i ta trójca pocieszy niepewnych i znudzonych, którzy czują się podnieceni i wzmocnieni, chyląc przed nią głowy.

Nie, nie ufam Wielkim Ludziom. Tworzą wokół siebie pustynię jednolitości, a nieraz też rzeki krwi, więc zawsze odczuwam satysfakcję małego człowieka, gdy ponoszą klęskę. Co i rusz czyta się w gazetach: „Zamach stanu nie udał się, miejsce pobytu admirała Tomy jest nieznane.” Admirał Toma prawdopodobnie miał wszelkie zadatki na Wielkiego Człowieka – stalową wolę, osobisty magnetyzm, wigor, styl, bezpłciowość – ale los był przeciwko niemu, więc odchodzi w nieznane okolice zamiast paradować przez historię z równymi sobie. Upada z ostatecznością, której nie doświadczy żaden artysta czy kochanek, bo dla nich twórczość sama w sobie jest osiągnięciem, a dla niego jedynym możliwym osiągnięciem jest sukces.
Wierzę w arystokrację – jeżeli to właściwe słowo, i jeżeli demokrata może go użyć. Nie w arystokrację władzy, opartą na randze i wpływach, ale w arystokrację wrażliwych, roztropnych i odważnych. Takich arystokratów można znaleźć w każdym narodzie i w każdej klasie, w całym przekroju wiekowym, i gdy spotykają się, rodzi się między nimi tajne porozumienie. Reprezentują prawdziwą ludzką tradycję, stałe zwycięstwo  naszej dziwnej rasy nad okrucieństwem i chaosem. Tysiące z nich odchodzą w zapomnienie, niewielu zyskuje imię. Są wrażliwi wobec innych jak i wobec siebie, są roztropni bez zgryźliwości, ich odwaga nie jest brawurą, tylko umiejętnością znoszenia trudności, i nie obrażają się na żarty. Nie podam przykładów – to ryzykowne – ale czytelnik może sam zdecydować, czy chciałby poznać lub zostać taką osobą i czy (idąc dalej ze mną) woli, żeby taka osoba nie była ascetą. Jestem przeciwny ascezie. W pełni popieram starego Szkota, który chciał mniej czystości, a więcej obejścia. Nie wydaje mi się, ze moi arystokraci są prawdziwą arystokracją, jeżeli umartwiają swe ciała, bo ciała są naszym narzędziem, za pomocą którego odbieramy świat i czerpiemy zeń przyjemność. Ale nie nalegam na to. To nie jest najważniejsze. Jest niewątpliwie możliwe być wrażliwym, roztropnym i odważnym, będąc zarazem ascetycznym, i jeżeli ktoś posiada trzy pierwsze cechy, przyjmę go bez wahania. Naprzód, niewidzialna armio, nie odnosząca zwycięstw. Arystokraci, elekci, wybrani, lepsi – wszystkie słowa opisujące ich są fałszywe, i wszystkie próby ich organizacji są chybione. Znów i znów Władza, dostrzegając ich wartość, próbuje usidlić ich i wykorzystać jak egipskie kapłaństwo, kościół czy chińska służba cywilna czy ruch społeczny, czy jakiś inny wartościowy fortel. Lecz oni przemykają przez sieci i uciekają, gdy drzwi się zamykają, ich już nie ma w pokoju; ich świątynia, jak zauważył jeden z nich, to świętość poruszeń Serca, a ich królestwo, którego nigdy nie obejmą, to szeroki świat.

Gdy takie osoby kręcą się w pobliżu i są co i rusz spotykane na drodze życia, wystarczy mieć oczy i ręce otwarte, eksperyment zwany ziemskim życiem nie może być uznany za nieudany. Ale to równie dobrze można uznać za tragedię, i tragizm polega na tym, że nie wynaleziono mechanizmu zdolnego przenieść te prywatne walory na grunt publiczny. Gdy tylko człowiek obejmuje władzę, traci swą zacność, a czasem i rozum, bowiem posiadanie władzy wznosi go na wyżyny, gdzie zwyczajna uczciwość nie popłaca. Na przykład, sprzedawca gazet pod Parlamentem może bezpiecznie zostawić swój towar i czapkę obok, i pójść na drinka: każdy, kto weźmie gazetę, na pewno wrzuci monetkę do czapki. Jednak ci, którzy zasiadają w Parlamencie, nie mogą tak samo ufać sobie nawzajem, a jeszcze mniej rząd, który powołują, będzie ufał innym rządom. Zamiast czapki na chodniku są podejrzenia, zdrady i zbrojenia. Im wyższy jest poziom organizacji życia publicznego, tym niższy jest poziom moralności; narody dziś zachowują się wobec siebie gorzej niż kiedykolwiek w przeszłości, oszukują, rabują, terroryzują i blefują, napadają bez wypowiedzenia wojny, zabijają jak najwięcej kobiet i dzieci, podczas gdy prymitywne plemiona powstrzymują się od tego wszystkiego ze względu na tabu. To upokarzająca prognoza – chociaż im bardziej zagęszcza się ciemność, tym jaśniej świecą małe światełka, upewniając siebie nawzajem, sygnalizując: „Cokolwiek się dzieje, wciąż tu jestem. Wcale mi się to nie podoba, ale jak się masz?” Niezniszczalne światełka mojej arystokracji! Sygnały niezwyciężonej armii! „Chodź, cokolwiek się dzieje, bawmy się, póki możemy”. Myślę, że to też sygnalizują.

Zbawca przyszłości – jeżeli się zjawi – nie będzie głosił nowej ewangelii. Po prostu użyje mojej arystokracji, uskuteczni dobrą wolę i pogodne usposobienie, które już istnieje. Innymi słowy, zaprezentuje nowy sposób. Mówi się, że gdyby w gospodarce zastosowano nowy sposób dystrybucji, nie byłoby biedy, i ludzie gdzieś nie musieliby umierać z głodu, kiedy gdzie indziej zaoruje się nieskoszone zboże. Podobna zmiana jest potrzebna w dziedzinie moralności i polityki. Ta potrzeba bynajmniej nie jest nowa; na przykład, Jacopone da Todi wyraził ją w kategoriach teologicznych przeszło sześć wieków temu. Powiedział: „Ordena questo amore, tu che m’ami” – „Ty, który mnie kochasz, uporządkuj tę miłość”. Jego modlitwa nie została wysłuchana, i osobiście uważam, że nigdy nie zostanie, lecz właśnie w tym, a nie w zmianie nastawienia leży istota naszej drogi. Człowiek nie musi stawać się lepszym, tylko rządzić i rozdzielać to dobro, które ma w sobie, żeby zamknąć Siłę w jej celi i tym samym zyskać czas na poznanie wszechświata i pozostawienie w nim swojego wartościowego śladu. Obecnie ma po temu sposobność tylko w tych przypadkowych chwilach, gdy Siła patrzy w inną stronę i jego boski pęd twórczy realizuje się w nieistotnym produkcie ubocznym, który jako pierwszy pójdzie pod nóż gdy rozbrzmią marsze i zawyją bombowce.

Takiej zmiany, twierdzą ortodoksi, jest w stanie dokonać tylko chrześcijaństwo, i dokona się w czasie wybranym przez Boga: człowiek nigdy nie potrafił i nigdy nie potrafi zorganizować tkwiące w nim dobro, a wszystkie próby tego są bezowocne. Ta deklaracja – jakkolwiek solenna – nie rusza mnie. Nie wierzę, że chrześcijaństwo kiedykolwiek zajmie się obecnym wszechświatowym bałaganem, i sądzę, że te wpływy, które wciąż ma we współczesnym społeczeństwie, zawdzięcza jedynie pieniądzom, które za nim stoją, a nie autorytetowi duchowemu. Kiedyś chrześcijaństwo było siłą duchową, lecz jego wewnętrzny duch wymaga odnowienia, jeżeli ma znów uciszyć wody, i nie koniecznie odnowienia w formie chrześcijańskiej. Oczywiście, wiele osób – i to osób nie tylko dobrych, lecz sprawnych i inteligentnych – nie zgodzi się z tym; będą gorąco zaprzeczać, że chrześcijaństwo poniosło porażkę, lub przekonywać, że jego porażka jest wywołana ułomnością rodzaju ludzkiego i tak naprawdę dowodzi jego ostatecznego sukcesu. Mają Wiarę z dużej litery. Moja wiara jest malutka i obnoszę się z nią jedynie dlatego, że dni są obecnie wymagające i poważne i chce się skorzystać z okazji i powiedzieć, co się myśli, póki słowo jest jako tako wolne  – wkrótce może już nie być.

Powyższe to przemyślenia indywidualisty i liberała, który odkrył, że liberalizm kruszy się pod nim i w pierwszej chwili poczuł się zawstydzony. Jednak potem, rozejrzawszy się, uznał, że nie ma szczególnego powodu do wstydu, bowiem inni, niezależnie od swoich poglądów, czują się równie niepewnie. Co do indywidualizmu - wydaje się, że nie sposób uwolnić się od niego, nawet gdyby bardzo się chciało. Dyktator-bohater może miażdżyć swoich obywateli, aż zupełnie upodobnią się do siebie, ale nie uda mu się przetopić ich na jedną osobę. To nie jest w jego mocy. Może rozkazać im zjednoczenie, może nakłaniać ich do masowych wybryków, ale oni muszą rodzić się osobno i umierać osobno, i dzięki tym nieuniknionym ograniczeniom zawsze będą uciekać z totalitarnych torów. 

Pamięć o narodzinach i oczekiwanie śmierci zawsze kryje się w osobie ludzkiej, oddzielając ją od innych i umożliwiając tym samym porozumienie z nimi. Nagi przyszedłem na świat i nagi odejdę! To jest dobre, bo przypomina mi, że jestem nagi pod koszulą, jakikolwiek jest jej kolor.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz