piątek, 26 września 2014

Jaskinia tworzenia

Mój przekład wiersza The Cave of Making.

Oryginał czytany przez autora:









Jaskinia tworzenia
(In memoriam Louis MacNeice)

Archetypem dla tego i innych podobnych zagród
jest kuźnia Welanda, loch
bardziej prywatny niż sypialnia, bo kochanek ani
służba nie ma tu wstępu,
lecz bez tajemnic alkowy. Olivetti (przenośna),
słowniki (tylko najlepsze
dostępne na rynku), sterty papieru zdradzają
co tu się dzieje. Wyzuta
z kwiatów i zdjęć rodzinnych, przestrzeń służy jedynie
funkcji, jest urządzona
tak by ukrócić fantazje - więc okna nie nęcą
widokiem wpuszczając dość światła
dla naprawy zegarka - i wyostrzyć słuch: tu się wchodzi
po schodach z zewnątrz. Domowe
hałasy i wonie, rozległe tło ziemskiego życia
są odcięte. Tu cisza
zamienia się w rzeczy.
                                               Szkoda, Louis, żem ci tego nie
pokazał, gdy byłeś wśród ludzi,
i domu z ogrodem: kochałeś kobiety i Donegal,
swoim okiem dostrzegłbyś,
to, co mnie umyka, rozważyłbyś z pasją badacza
znane mi fakty (na przykład,
cztery mile na wschód przed palisadą stanęła
karolińska Bawaria, za nią
niepojęci nomadzi). Złączeni przyjaźnią z wyboru,
skojarzeni zostaliśmy przez los;
odziedziczoną przez nas Gramatyką był dobry półkrwi
barbarzyński angielski,
nie pokonany przez rzymską Retorykę ani przez
rzymską powagę – ten nonsens
nie do zniesienia. Ojciec żadnego z nas nie był
z gminu, jak Horacego,
ani z porfirogenetów, a nasi przodkowie
byli z tych rzesz, których śmierć
niewiele kosztowała. Obydwaj, tak urodzeni,
staliśmy się świadomi,
gdy parowozy nosiły imiona rycerzy,
przyroda w szkole była
obciachem, a szlachcic - wciąż panem z boskiego nadania:
patrzyliśmy, niepewni,
na podbój Ciszy, puste kościoły, marsz kawalerii
germanizację modelu
Wszechświata, i wiara, jeśli ją mieliśmy, w cnotę
wrodzoną, umarła. Teraz
jak nigdy dotąd życie jest dobre i cudne,
lecz my, po Stalinie z Hitlerem,
sobie już nie zaufamy: wiemy, że subiektywnie
możliwe jest wszystko.
                                               Zresztą
dla Ciebie, odkąd wymknąłeś się cicho z naszego
dżdżystego ogrodu Granusion
do Kraju bez Trosk, możliwości przestały się liczyć.
Gdybyś się  tylko wtedy
nie przeziębił! Lecz do zmarłych, do których tęsknimy,
łatwiej jest mówić, gdy już
nie mają utrapień, możemy odrzucić nieśmiałość.
Zresztą, gdy karty, drinki,
czy miny nie wchodzą w grę, cóż pozostaje nam robić,
tylko rozmawiać z głosami
świadomości, którymi zostali. Odkąd nie muszę
iść po ciebie na dworzec,
bądź w każdym czasie gościem w mojej siedzibie,
szczególnie tu, gdzie tomy
od Poetry do The Burning Perch  niepodważalnie świadczą,
że byłeś twórcą, z którym
raz napisałem książkę, raz na dziwnym sympozjum
puszczałem oko, gdy jakiś
dudek smęcił o Alienacji.
                                               Któż chciałby z wyboru
być bardem w kulturze bez pisma:
podczas pijackiej biesiady układać pochwały
na cześć hożego watażki,
pogromcy mroku, lub być zdanym na łaskę i kaprys
księcia doby baroku,
bawiąc go razem z karłem? Zresztą to raczej przywilej
wśród obfitości ofert
służyć tej niepopularnej sztuce, której się nie da
zamienić w szum tła do badań,
zawiesić jak trofeum rękami ambitnych fachowców,
„zaliczyć” jak Wenecję,
Skrócić jak Tołstoja, która wciąż obstaje by ją
czytać lub na nią nie zważać.
Garść naszych klientów bodaj zna runy (okrutność -
nie myśleć o biednych krajach -
lecz głodny jest równie głuchy jak optymista z przedmieść:
do brzucha przemówią tylko
liczby całkowite). Poprzednicy by  nie pogardzili
naszym okruchem, co wciąż
umie słuchać: jak mówił Nietzsche, popularzy nadal
głupieją, zaś optymaci
łapią w lot. (Dzisiaj nawet Talleyrand wydaje się
naiwny: zbyt mało miał
zawad). Chętnie bym został, o ile to możliwe,
młodszym atlantyckim Goethem -
z jego pasją do chmur i skał, lecz bez lekkomyślności
względem Krzyża: bywał nudny, lecz,
wiedząc, że Mowa najwyżej – cień, co powtarza echem
ciche światło – świadczy
o Prawdzie, którą nie jest, pragnął, żeby nią była,
na co brakuje pokory
stadku galijskich pieśniarzy. Nam nie przystoi, jak muzykom,
opływać w poezję, nigdy
nie być nudnym nie znaczy mieć gust. Nawet limeryk
powinien być taki, by mąż
honoru w obliczu śmierci na raka lub egzekucji
mógł czytać go bez niesmaku
(na tej granicy nie śmiałbym do nikogo grzmieć
jak prorok ani szeptać jak
dyplomata).
                               Skoro znasz nasze misterium
od środka, również to,
jak bardzo w naszej samotni potrzeba nam towarzystwa
naszych dobrych zmarłych,
by pocieszyć nas w dniach niemocy gdy jaźń jest nicością
rzuconą na zwał niebytu,
by przerwać zauroczenie sobą, gdy rozochocone
chochliki ckliwości i bredni
kierują naszą ręką, nie uznasz, że się rządzę,
jeśli poproszę cię zostać
przy mnie do pory na drinka: drogi Cieniu, twoją
elegię należałoby
ułożyć bardziej w twym stylu, lecz przyjmij w imię przyjaźni
ten egocentryczny monolog.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz