Oryginał czytany przez autora:
Jaskinia
tworzenia
(In memoriam Louis MacNeice)
Archetypem dla
tego i innych podobnych zagród
jest kuźnia
Welanda, loch
bardziej
prywatny niż sypialnia, bo kochanek ani
służba nie
ma tu wstępu,
lecz bez
tajemnic alkowy. Olivetti (przenośna),
słowniki
(tylko najlepsze
dostępne na
rynku), sterty papieru zdradzają
co tu się
dzieje. Wyzuta
z kwiatów i
zdjęć rodzinnych, przestrzeń służy jedynie
funkcji,
jest urządzona
tak by
ukrócić fantazje - więc okna nie nęcą
widokiem wpuszczając
dość światła
dla naprawy
zegarka - i wyostrzyć słuch: tu się wchodzi
po schodach z
zewnątrz. Domowe
hałasy i
wonie, rozległe tło ziemskiego życia
są odcięte.
Tu cisza
zamienia się
w rzeczy.
Szkoda,
Louis, żem ci tego nie
pokazał, gdy
byłeś wśród ludzi,
i domu z
ogrodem: kochałeś kobiety i Donegal,
swoim okiem
dostrzegłbyś,
to, co mnie
umyka, rozważyłbyś z pasją badacza
znane mi
fakty (na przykład,
cztery mile na
wschód przed palisadą stanęła
karolińska
Bawaria, za nią
niepojęci
nomadzi). Złączeni przyjaźnią z wyboru,
skojarzeni zostaliśmy
przez los;
odziedziczoną
przez nas Gramatyką był dobry półkrwi
barbarzyński
angielski,
nie pokonany
przez rzymską Retorykę ani przez
rzymską
powagę – ten nonsens
nie do
zniesienia. Ojciec żadnego z nas nie był
z gminu, jak
Horacego,
ani z
porfirogenetów, a nasi przodkowie
byli z tych
rzesz, których śmierć
niewiele kosztowała.
Obydwaj, tak urodzeni,
staliśmy się
świadomi,
gdy parowozy
nosiły imiona rycerzy,
przyroda w szkole była
obciachem, a
szlachcic - wciąż panem z boskiego nadania:
patrzyliśmy,
niepewni,
na podbój Ciszy,
puste kościoły, marsz kawalerii
germanizację
modelu
Wszechświata,
i wiara, jeśli ją mieliśmy, w cnotę
wrodzoną,
umarła. Teraz
jak nigdy
dotąd życie jest dobre i cudne,
lecz my, po Stalinie
z Hitlerem,
sobie już nie
zaufamy: wiemy, że subiektywnie
możliwe jest
wszystko.
Zresztą
dla Ciebie,
odkąd wymknąłeś się cicho z naszego
dżdżystego ogrodu
Granusion
do Kraju bez
Trosk, możliwości przestały się liczyć.
Gdybyś się tylko wtedy
nie przeziębił!
Lecz do zmarłych, do których tęsknimy,
łatwiej jest
mówić, gdy już
nie mają
utrapień, możemy odrzucić nieśmiałość.
Zresztą, gdy
karty, drinki,
czy miny nie
wchodzą w grę, cóż pozostaje nam robić,
tylko rozmawiać
z głosami
świadomości,
którymi zostali. Odkąd nie muszę
iść po
ciebie na dworzec,
bądź w
każdym czasie gościem w mojej siedzibie,
szczególnie
tu, gdzie tomy
od Poetry do The Burning Perch niepodważalnie
świadczą,
że byłeś
twórcą, z którym
raz napisałem książkę, raz na dziwnym sympozjum
puszczałem oko, gdy jakiś
dudek smęcił
o Alienacji.
Któż
chciałby z wyboru
być bardem w
kulturze bez pisma:
podczas
pijackiej biesiady układać pochwały
na cześć hożego
watażki,
pogromcy
mroku, lub być zdanym na łaskę i kaprys
księcia doby
baroku,
bawiąc go
razem z karłem? Zresztą to raczej przywilej
wśród
obfitości ofert
służyć tej
niepopularnej sztuce, której się nie da
zamienić w szum
tła do badań,
zawiesić jak
trofeum rękami ambitnych fachowców,
„zaliczyć”
jak Wenecję,
Skrócić jak Tołstoja,
która wciąż obstaje by ją
czytać lub na
nią nie zważać.
Garść naszych
klientów bodaj zna runy (okrutność -
nie myśleć o
biednych krajach -
lecz głodny jest
równie głuchy jak optymista z przedmieść:
do brzucha
przemówią tylko
liczby
całkowite). Poprzednicy by nie
pogardzili
naszym okruchem,
co wciąż
umie słuchać:
jak mówił Nietzsche, popularzy nadal
głupieją, zaś
optymaci
łapią w lot.
(Dzisiaj nawet Talleyrand wydaje się
naiwny: zbyt
mało miał
zawad). Chętnie
bym został, o ile to możliwe,
młodszym atlantyckim
Goethem -
z jego pasją
do chmur i skał, lecz bez lekkomyślności
względem Krzyża:
bywał nudny, lecz,
wiedząc, że
Mowa najwyżej – cień, co powtarza echem
ciche
światło – świadczy
o Prawdzie,
którą nie jest, pragnął, żeby nią była,
na co brakuje
pokory
stadku galijskich
pieśniarzy. Nam nie przystoi, jak muzykom,
opływać w
poezję, nigdy
nie być
nudnym nie znaczy mieć gust. Nawet limeryk
powinien być
taki, by mąż
honoru w
obliczu śmierci na raka lub egzekucji
mógł czytać
go bez niesmaku
(na tej granicy nie śmiałbym do nikogo
grzmieć
jak prorok
ani szeptać jak
dyplomata).
Skoro znasz nasze
misterium
od środka,
również to,
jak bardzo w
naszej samotni potrzeba nam towarzystwa
naszych
dobrych zmarłych,
by pocieszyć
nas w dniach niemocy gdy jaźń jest nicością
rzuconą na
zwał niebytu,
by przerwać zauroczenie
sobą, gdy rozochocone
chochliki
ckliwości i bredni
kierują
naszą ręką, nie uznasz, że się rządzę,
jeśli
poproszę cię zostać
przy mnie do
pory na drinka: drogi Cieniu, twoją
elegię należałoby
ułożyć
bardziej w twym stylu, lecz przyjmij w imię przyjaźni
ten egocentryczny
monolog.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz