1 stycznia 1930.—Wydajemy własne przyjęcie dla dzieci. Bardzo, bardzo
męczące przedsięwzięcie dodatkowo skomplikowane burzową pogodą, przez co połowa
gości nie dotarła, na domiar złego byłam nękana obawą co do przybycia magika.
Postanawiam podać dzieciom herbatę w jadalni, a dorosłym
w gabinecie i zwolnić bawialnię dla zabaw i pokazu magika. Pomniejsze meble z
bawialni trafiły do mojej sypialni, gdzie bez przerwy na nie wpadam. Donice z
cebulkami przeszkadzały wszystkim, więc zostały usunięte na gzymsy okienne, co Mademoiselle
skomentowała: "Tiens! ça fait un drôle d'effet, ces malheureux petits brins
de verdure!" Ten opis wcale mi się nie podoba.
Dzieci z najbliższej plebanii zjawiły się za wcześnie,
więc zostały zaprowadzone do świecącej pustkami bawialni. Wejście Vicky w nowej
odświętnej zielonej sukience z czterema balonami uratowało sytuację.
(Pod rozwagę: Jaki jest powód tego, że rodziny
duchownych zawsze są niepunktualne, zjawiając się albo jako pierwsze, albo jako
ostatnie na każde zgromadzenie, na które są proszone?)
Uderza mnie rozmaitość zachowań prezentowanych przez
matki, niektóre są tak pomocne w organizacji zabaw i zgłaszaniu pomysłów, inne
po prostu siedzą bezczynnie. (N.B. Gwoli dokładności muszę raczej
powiedzieć „stoją bezczynnie”, bo krzeseł szybko zabrakło). Zawsze, gdy to
możliwe, staram się wysyłać Robina i Vicky na przyjęcia samych, ponieważ dzieci
bez rodziców są o wiele bardziej pożądane z punktu widzenia gospodarzy. Mam
pewne trudności w powadzeniu zabawy „Jawor, jawor, jaworowi ludzie”, ponieważ
usiłuję równocześnie udawać inteligentne zainteresowanie uwagami jednej z
wizytujących matek na temat wystawy malarstwa włoskiego w Burlington House. Przyłapuję
się na tym, że wyrażam nader pochlebne zdanie o obrazach, których tak naprawdę
wcale nie widziałam. Zdaję sobie sprawę, że należy to jak najszybciej
sprostować, jednak tego nie robię i nieuchronnie popadam w zupełnie
niezamierzoną sieć kłamstw. Powinnam rozważyć, jak dalece jestem moralnie odpowiedzialna
za taki stan rzeczy, ale nie mam czasu.
Herbata wypadła dobrze. Mademoiselle urzędowała w
jadalni, ja w gabinecie. Robert i samotny starszy ojciec (bardziej podobny do
dziadka) stali w drzwiach i rozmawiali o polowaniu i o
ostatniej elekcji generalnej w przerwach między podawaniem herbaty.
Magik przybył późno, ale miał duże powodzenie u dzieci. Na
koniec są prezenty wyjmowane z kosza z trocinami, z którego więcej trocin wysypało się na
dywan, dziecięce ubrania i rozleciało się po całym domu, niż pierwotnie do niego nasypano. To dziwne, ale zauważyłam podobny fenomen wcześniej.
Robert i ja spędziliśmy wieczór pomagając służącym
przywrócić porządek i próbując przypomnieć sobie, do jakich bezpiecznych miejsc odstawiliśmy popielniczki, zegary, ozdoby i atrament.
3 stycznia.—Polowanie z psami w wiosce. Robert zgadza się zabrać Vicky
na kucyku. idę z Robinem i Mademoiselle do urzędu pocztowego zobaczyć, jak
wyrusza polowanie; Robin przez cały czas papla o Oliverze Twiscie, nie wspominając słowem o polowaniu od początku do końca, i patrzy na konie, psy i
myśliwych z jednakową obojętnością. Jestem pod wrażeniem jego odporności na
wpływy zewnętrzne, ale czuję, że za tym może kryć się głębokie Freudowskie znaczenie.
Czuję także, że Robert miałby o tym zupełnie odmienne zdanie.
Pokaźna liczba spotkanych polujących sąsiadów mówi do
Robina: „Nie jesteś konno?”, co brzmi naprawdę bezsensownie, i pyta mnie, czy ostatnio
straciliśmy dużo drzew nie czekając na odpowiedź, ponieważ tak naprawdę chcą
mówić o tym, ile drzew stracili oni sami.
Mademoiselle patrzy na psy myśliwskie i mówi: "Ah,
ces bons chiens!"; podziwia także konie: "quelles bêtes
superbes"—ale rozsądnie trzyma się z dala od pierwszych i drugich, w czym
idę za jej przykładem.
Vicky wygląda ślicznie na kucyku więc jako matka otrzymuję komplementy,
które przyjmuję lekko z odcieniem niedowierzania, żeby pokazać, że
jestem nowoczesna i nie robię zbytniego zamieszania wokół dzieci.
Polowanie wyrusza, Mademoiselle zauważa: "Voilà
bien le sport anglais!", Robin mówi: "Czy możemy już iść do domu?"
i je czekoladę. Wracamy do domu; piszę zamówienie do domów towarowych, kartkę
do masarza, dwa listy w sprawach Instytutu kobiecego, jeden list w sprawie
harcerek, notkę do dentysty z prośbą o umówienie na wizytę w przyszłym tygodniu
oraz robię notatkę w terminarzu, że muszę
złożyć wizytę pani Somers w Grange.
Jestem przerażona i nie mogę uwierzyć, że to wszystko
zajęło mi cały poranek.
Robert i Vicky wracają późno, Vicky jest oblepiona
błotem od stóp do głów, ale poza tym w zupełnym porządku. Mademoiselle zabiera
ją i więcej nie mówi o le sport anglais.
4 stycznia.—Piękny dzień, powietrze bardzo łagodne, co podpowiada
mi, że można śmiało liczyć na to, że pani Somers będzie na spacerze, więc udaję
się z wizytą do Grange. Przeciwnie, jest w domu. Znajduję ją w bawialni, jest
ubrana we wzorzystą aksamitną sukienkę, która, jak natychmiast pomyślałam,
wyglądałaby ślicznie na mnie. Nic nie
wskazuje na Pszczoły w pobliżu, ale szykuję się do inteligentnego zapytania o
nie, gdy pani Somers niespodziewanie mówi, że jej Matka jest tu i zna moją
przyjaciółkę z lat szkolnych Cissie Crabbe, która mówi, że jestem taka zabawna. Matka wchodzi —ma bardzo
elegancką marsylską ondulację—(nie mogę wyobrazić sobie, gdzie mogła się
ufryzować, chyba że dopiero co wróciła z Londynu)—i ogólne rozeznanie, jak
należy ubierać się na wsi. Została mi przedstawiona —jej nazwisko brzmi
zupełnie jak Eggchalk, ale nie sądzę, że jest to możliwe —i mówi, że zna moją
przyjaciółkę z lat szkolnych pannę Crabbe, w Norwich, i dużo słyszała o tym,
jak bardzo, jestem zabawna. Jestem kompletnie sparaliżowana i nie znajduję nic innego do powiedzenia poza uwagą, że pogoda ostatnio była dość
gwałtowna. Wychodzę jak najszybciej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz