Oliverowi
Sacksowi
Wiosna w tym
roku w Austrii przebiega łagodnie –
Przejrzyste
niebo, stała aura, otoczenie
zdrowe dla
żywicieli – zwierząt czy roślin:
nieśmiertelne
minerały chwalą swój ład,
w którym nie
zakazane jest przymusem.
Cienie,
owszem, są – druki porno, wzięci księża,
I chłop z
sąsiedztwa nie wylewa za kołnierz,
Lecz Tyś
utrzymał Swą stateczność, szorstki tworze,
Komu Ja,
stworzony obraz Boży, zgięty,
Bezczelne
gusła, mam hołdować jako Mnie.
Mój doczesny
domu, przyziemna domeno,
Przydzielona
mi w zarząd, mój podopieczny –
muszę
zarabiać na Twój wikt, mój tutorze,
Bez czyich
neuronowych rad nie mógłbym nigdy
poznać, co
jest, lub wyobrazić, czego nie ma.
Z dyspozycji
bierny, mniemam, nie mający
Kłów ani
szponów, kopyt ani jadu, więc
Zbyt skory
by dać słońcu zajść nad Twym wyziewem,
O słabym
nosie, raczej czujnik zapachów,
Ze smakiem
wszystkożercy biorący pieprz na ząb.
Nieprzewidzialnie
przybyłeś lata temu
Wśród tej
bezkresnej strugi stworzeń, wyrzygniętej
Z czeluści
Ziemi. Przypadek, mówi Nauka.
Też mi
przypadek! Prawdziwy cud, powiadam,
bo któż nie
ufa, że on był zamierzony?
Gdy
rozrastałeś się i kształciłeś profil,
Patrzyłem
krzywo na Twój wygląd. Jego plan
miał być imponujący: zawiedziono mnie!
Teraz
przywykłem już do Twoich proporcji –
w gruncie
rzeczy, mogłem trafić znacznie gorzej.
Rzadko
bywałeś kłopotliwy. Przez lata,
przyznaję,
róg Cię przyprawiał o katusze
(na nic się
zdało: Nie jestem zakochany!).
Lecz jak
dzielnieś zwalczał inwazje zarazków,
nigdy nie
karząc mnie za fochy migreną.
Jesteś też
Poszkodowany: krótkowzroczny
przeze mnie,
mola książkowego, z zadyszką
zwykłą u
palaczy, bo to ja wpędziłem
Cię w nałóg.
(Gdybyśmy obaj byli młodsi,
kto wie, czy
nie zgnębiłbym Cię gorzej igłą.)
Wciąż mnie
zdumiewa, jak mało wiem o Tobie.
Znam Twe
wybrzeża i ujścia, bo tam rządzę,
lecz co się
dzieje w głębi, zwyczaje, ryty,
Twe cieki,
słone, bez słońca, to enigma:
To, w co
wierzę, to pogłoski od lekarzy.
Nasz związek
to dramat, lecz nie sztuka, w której
niewysłowione
nie jest myślą: w tym teatrze
to, czego
nie wypowiem, ogłosisz w aktach,
których raison d’etre umyka mi. Dlaczego
toczysz płyn
gdym nierad, prężysz twarz gdym wesół?
Żądania
zamknąć, otworzyć, przyjąć, wydać
płyną od
Ciebie, to nie moja parafia
(ja mam
jedynie wprowadzić rozkład godzin,
gdy możesz
je zgłaszać): lecz w czym Twój uczynek,
gdy jestem w
kropce między chandrą a figlem?
O sny, dość
nierozsądnie, mam żal do Ciebie.
Wiem tylko,
że ich nie wybieram: gdybym mógł,
byłyby
poddane rygorowi metrum,
znaczyłyby,
co mówią. Cokolwiek chcą donieść
nocne manie,
jako poeta potępiam.
Dzięki Twej
inności, Twym jowialnym układom,
innym od mej
dziedziny rozdźwięku i szału,
możesz mi
służyć za godło dla Kosmosu,
jednak dla
ludzkich zbiorowisk, co wiedział Hobbes,
właściwym
znakiem jest niedołężny potwór.
Któż by ukuł
frazę Ciało polityczne?
Państwa,
gdzie żyliśmy lub znamy ich dzieje,
o szokującym
zdrowiu, psychosomatycznych
stanach, łup
sadystów lub drogich znachorów:
gdy czytam
gazety, z Ciebie jest Adonis.
Czas, obaj
wiemy, Cię zniszczy, już mnie lękiem
przejmuje
nasz rozwód: widywałem straszne.
Pamiętaj:
gdy le bon Dieu powie Ci Opuść go!
proszę,
przez wzgląd na Niego i mnie, nie zważaj
na me
żałosne Nie, lecz spieprzaj czym
prędzej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz